Rozdział 11: Mroczny Znak

wtorek, 3 lutego 2015
          - Wszystko spakowałyście?
          - Tak, mamo.
          - Naprawdę musicie jechać wcześniej?
          Po pokoju rozeszło się ciche westchnienie pani Greengrass, która z niechęcią zgodziła się, aby Daphne i Astoria wróciły do Hogwartu na Sylwestra. Zrobiła to ze względu na córki i na Elizabeth, którą bardzo lubiła. Wiedziała, że przyjaciółka dziewczyn czułaby się samotnie, więc nie mogła zatrzymać na siłę Ślizgonki i Krukonki w domu.
          - Mamo, przecież wiesz - jęknęła blondynka, poprawiając kurtkę.
          Obie siostry chciały jak najszybciej ruszyć na peron dziewięć i trzy czwarte, gdzie miały spotkać się z Pansy Parkinson. Cała trójka umówiła się, że wrócą do zamku szybciej. Chciały jak najszybciej zobaczyć się z Elizabeth, która musiała spędzić samotnie święta za murami szkoły.
          - No dobrze. Tata się z wami teleportuje.
          - Dzięki, mamo - Astoria uśmiechnęła się, przytulając rodzicielkę.
          Greengrassowie byli czystokrwistą, arystokratyczną i bardzo szanowaną rodziną w świecie magii. Nie podzielali jednak poglądów większości starożytnych rodów czarodziejów. Tolerowali mugoli i ich magiczne dzieci. Nie uważali również, że jedynym domem, do jakich mają trafić ich potomkowie, jest Slyherin. Byli dumni z Astorii, która została przydzielona do Roweny Ravenclaw.
          Kiedy obie siostry pożegnały się z panią Greengrass, razem z ojcem teleportowały się na stację King's Cross w Londynie. Tam pożegnały się również z panem Greengrass, który uśmiechnął się dobrotliwie i zniknął pośród mugoli. Astoria i Daphne wyruszyły na poszukiwania czarnowłosej przyjaciółki. Przeszły na peron dziewięć i trzy czwarte, który był pusty. Dostrzegły w oddali szczupłą sylwetkę. Przyjęły to z ulgą. Pansy już po chwili stała przed nimi z zadowolonym uśmiechem.
          - Kierunek: Hogwart - powiedziała radośnie.
          Cała trójka bardzo tęskniła za panną Carter. Brakowało im jej wrednego zachowania, jej głupich min i kpiących uśmieszków, jej docinek kierowanych w ich stronę, kąśliwych uwag. Każdy, kto choć trochę znał Elizabeth, wiedział, że kiedy jej nie ma, wszyscy się nudzą. Od kiedy szatynka wylądowała w Skrzydle Szpitalnym, w Pokoju Wspólnym Slytherinu zapadła dziwna, głucha cisza, przerywana jedynie cichymi rozmowami pierwszo i drugorocznych. Daphne, Astoria i Pansy nie potrafiły się do tego przyzwyczaić. Carter zawsze była pełna życia, urządzała imprezy niemal codziennie i była w stanie tańczyć na stole, aby Ślizgoni się nieco ożywili. Każdemu jej brakowało.
          Z ulgą wsiadły do ekspresu Londyn-Hogwart i pogrążyły się w rozmowie.

*
          - Panno Carter - zaczęła pielęgniarka.
          Kobieta właśnie weszła do Skrzydła Szpitalnego, w którym leżała jej jedyna pacjentka. Podczas przerwy świątecznej większość uczniów opuszczała zamek, więc pani Pomfrey miała mniej pracy. Zwykle sama wyjeżdżała z zamku - tym razem musiała zostać i opiekować się Elizabeth, która nadal była wyjątkowo słaba.
          Szatynka rzuciła jej obojętne spojrzenie. 
          - Tak, pani Pomfrey? 
          Kobieta poczuła nieprzyjemne dreszcze. Ta dziewczyna była przesiąknięta lodem, obojętnością. Pielęgniarka nie potrafiła zrozumieć, jak tak młoda osoba nauczyła się tak perfekcyjnie ukrywać własne uczucia. Nigdy nie skarżyła się na ból, nie mówiła o bezsenności. Poppy wiedziała jednak o tym wszystkim. Szatynka miała problemy z sercem - nie chodzi tu o uczucia, lecz o mięsień. Starsza kobieta nie potrafiła jednak stwierdzić, co to za schorzenie, więc milczała. Planowała wspomnieć o tym jedynie dyrektorowi, który mógłby coś na to zaradzić. 
          - Myślę, że mogę cię dzisiaj wypuścić - odparła po chwili namysłów. Oczy nastolatki przez ułamek sekundy wykazały radość, która już chwilę później zniknęła, ustępując miejsca obojętności.
          - To dobrze.
          Zapadła cisza. Elizabeth Carter podniosła się do pozycji siedzącej i niemal natychmiast złapała się za głowę, a jej twarz wykrzywiła się w grymasie bólu. Nastolatka zacisnęła zęby, a w jej niebieskich oczach pojawiły się łzy. Kobieta zbliżyła się szybko do jej łóżka.
          - Co się dzieje, panno Carter?
          Dziewczyna jęknęła cicho.
          - To nic takiego, głowa mnie zabolała i...
          Pani Pomfrey nie słuchała dalszych wywodów nastolatki. Popędziła w stronę swojego gabinetu, podchodząc szybko do szafy, w której trzymała wszystkie eliksiry. Przymrużyła oczy, szukając wzrokiem fiolki z błękitnym płynem. Zajęło jej to kilka sekund. Wróciła na salę, patrząc na zwiniętą w kłębek Ślizgonkę. 
          - Proszę to wypić, panno Carter.
          - Nie trzeba - wyszeptała szatynka.
          Jej głos był niezwykle słaby. Dziewczyna nadal trzymała się za głowę, ściskając ją, jakby w nadziei, że ból minie. Po jej nienaturalnie bladych policzkach spływały łzy, których Carter najwyraźniej nie była świadoma. Pielęgniarka niewiele myśląc, złapała ją za podbródek i nie zważając na protesty, wlała do jej gardła eliksir. 
          - To powinno pomóc. Prześpij się, kochana.
          Dziewczyna nie odpowiedziała; jej powieki niemal natychmiast opadły. Łzy przestały spływać po jej twarzy, a ucisk w skroniach zmniejszył się. Pomfrey odetchnęła z ulgą i rzucając ostatnie, pełne współczucia spojrzenie Elizabeth, wróciła do gabinetu. 

*
          Dwie Ślizgonki oraz jedna Krukonka z radością i ulgą przekroczyły próg zamku. Westchnęły i uśmiechnęły się do siebie - były w domu. Planowały jak najszybciej pobiec do przyjaciółki. Po dłuższych zastanowieniach postanowiły najpierw się rozpakować, a następnie udać się do Skrzydła Szpitalnego.
          Astoria ruszyła w kierunku Wieży Ravenclawu. Daphne i Pansy pomachały jej i skierowały się w stronę lochów. Brakowało im tego miejsca. Co prawda minęło parę dni, od kiedy opuściły zamek, ale to tam czuły się jak w domu. Miały wiele złych, jak i dobrych wspomnień. Lubiły wracać do Hogwartu po dwóch miesiącach wypoczynku - wiązało się to zarówno z nauką, jak i kolejnymi cudownie spędzonymi chwilami. Kochały to miejsce, nawet jako Ślizgonki. 
          Rozpakowywanie się zajęło im niemal godzinę. Starsza panna Greengrass musiała mieć wszystko uporządkowane. Mimo, że używała do tego czarów, zajęło jej to strasznie dużo czasu. Astoria i Pansy czekały ze zniecierpliwieniem w Pokoju Wspólnym Ślizgonów, który był wyjątkowo pusty - większość uczniów opuściło zamek. Dziwnie się czuły będąc w szkole podczas przerwy świątecznej.
          W końcu z radością opuściły lochy i niemal biegiem puściły się w kierunku Skrzydła Szpitalnego. Musiały namówić Poppy Pomfrey, aby choć na ten jeden dzień wypuściła Elizabeth. Pielęgniarka musiała się zgodzić, trzy dziewczyny nie dopuszczały do siebie myśli, że będzie inaczej. Wbiegły do białej sali i niemal natychmiast zatrzymały się, patrząc ze zdziwieniem na śpiącą na czwartym łóżku pannę Carter.
          - Spokojnie, nic jej nie jest - usłyszały i wszystkie odetchnęły z ulgą.
          Pomfrey uśmiechnęła się do nich lekko.
          - Kazałam jej się położyć, żeby nabrała sił. Bardzo bolała ją głowa, ale myślę, że mogę ją wypuścić chociaż dzisiaj.
          - Dziękujemy - powiedziała szybko Astoria.
          Nie odezwały się ani słowem więcej. Podeszły szybko do łóżka przyjaciółki i uśmiechnęły się same do siebie. Klatka piersiowa dziewczyny unosiła się znacznie wyżej, równomiernie, co przyjęły z ulgą. Jej twarz nieco się zaokrągliła, policzki nie były tak zapadnięte jak tydzień temu, a ona sama uśmiechała się lekko. Nie widziały grymasu bólu.
          - Obudźmy ją - jęknęła Daphne.
          Pansy i Astoria spojrzały na nią jak na idiotkę. Parkinson, nie komentując, popukała się w czoło, na co zniecierpliwiona blondynka jedynie prychnęła niczym kotka i wywróciła oczami. Skrzyżowała ręce na piersi i uniosła jedną brew, wpatrując się uparcie w szatynkę, jakby licząc, że to wyrwie ją ze snu.
          - Sama się niedługo obudzi - zapewniła jej młodsza siostra.
          - Zobaczymy.
          - Oj, Daphne...
          - Chcę, żeby w końcu otworzyła oczy!
          Krzyk starszej panny Greengrass był na tyle głośny, że pielęgniarka wpadła do pomieszczenia ze zmartwieniem na twarzy. Nie zwróciło to jednak uwagi trójki przyjaciółek. Blondynka, szatynka i brunetka wpatrzone były w błękitne tęczówki, które właśnie im się ukazały.
          Zapadła głucha cisza. Zmieszana pani Pomfrey wymamrotała coś pod nosem i wróciła do swojego gabinetu, drapiąc się po głowie i poprawiając biały fartuszek. Daphne szczerzyła się niczym głupi do sera, Astoria otwierała i zamykała buzię, co wyglądało komicznie, a Pansy spadła z krzesła. Widok leżącej na posadce brunetki sprawił, że Elizabeth Carter wybuchnęła śmiechem.
          - Effy, nawet nie wiesz, jak mi tego brakowało - jęknęła Greengrass, uśmiechając się promiennie i przytulając Ślizgonkę, która podniosła się do pozycji siedzącej.
          - Może ktoś by mi pomógł? - warknęła cicho Parkinson.
          Dziewczyna nadal leżała w tej samej pozycji, masując obolałe od upadku plecy. Jej warkocz rozplątał się, a na jej twarzy pojawiły się rumieńce wstydu i zdenerwowania. Panna Carter ponownie zaczęła się śmiać, po chwili łapiąc się za brzuch.
          - Bardzo zabawne, naprawdę - Pansy ujęła dłoń Astorii, która pomogła jej wstać.
          - Właśnie dlatego się śmieję - Effy mrugnęła do niej i wyszczerzyła się radośnie.
          Kiedy każda z nich siedziała już na swoich bezpiecznych miejscach, które nie nazywały się podłogą, zapadła cisza. Wszystkie były uśmiechnięte od ucha do ucha i rzucały sobie pełne rozbawienia spojrzenia. W końcu Elizabeth postanowiła zabrać głos, aby wypytać przyjaciółki o wszystkie męczące je sprawy.
          - No to opowiadajcie.
          Usiadła po turecku, odrzucając białą kołdrę na bok. Odgarnęła z twarzy ciemne włosy. Miała podkrążone oczy i była strasznie blada, ale najważniejsze było to, że uchyliła powieki, że rozmawiała z nimi. Trzy dziewczyny spojrzały po sobie, a następnie skierowały zdziwiony wzrok na szczerzącą się Carter.
          - Co masz na myśli? - spytała niepewnie Pansy.
          - Jak to co?
          Nadal widząc zwątpienie na ich twarzach, westchnęła.
          - Wszystko po kolei. Ty o Potterze - zwróciła się do Parkinson. - Ty o Blaisie - Daphne spuściła głowę. - A ty... właściwie nie wiem o kim - skończyła, na co Astoria wywróciła oczami.
          Odpowiedziała jej cisza. Elizabeth odczekała parę sekund; widząc, że dziewczyny siedzące przed nią nie wyglądają, jakby chciały się zwierzać, warknęła cicho i wywróciła oczami, posyłając im pełne zniecierpliwienia spojrzenie.
          - No, na co czekacie?
          - Effy, daj spokój - szepnęła błagalnie Parkinson.
          Carter wyszczerzyła się podle; był to uśmiech godny samego diabła, a Daphne, Pansy i Astoria mimowolnie poczuły dreszcze. Zawsze obawiały się tego spojrzenia. Nie wróżyło ono nigdy niczego dobrego.
          - Mówcie, albo wypytam waszych chłoptasiów - mrugnęła do nich.
          Miała ochotę się roześmiać, kiedy dostrzegła ich pełne zmieszania twarze.
          - Niech ci będzie - zaczęła blondynka. - Spotykam się z Blaisem.
          - To już wiem - szatynka uniosła jedną brew.
          - Więc wiesz wszystko.
          Carter zrobiła głupią minę i przekręciła głowę w bok.
          - To wszystko?
          Blondynka kiwnęła twierdząco głową.
          - Nie wierzę.
          - To uwierz.
          - Mam wypytać Blaisea o szczegóły? Uwierz, że opowie mi wszystko bardzo dokładnie.
          Zobaczyła soczysty rumieniec na twarzy panny Greengrass i poczuła nieopartą chęć wybuchnięcia śmiechem; ostatkami sił powstrzymała się i rzuciła pewne powątpiewania spojrzenie Daphne. Po chwili blondynka jęknęła.
          - No dobra, wredna jędzo. Wygrałaś - uniosła dłonie w geście kapitulacji. - To zaczęło się parę dni po tym, jak wylądowałaś w Skrzydle Szpitalnym. Oboje byliśmy zrozpaczeni i... no, jakoś tak wyszło - odchrząknęła.
          Szatynka wyszczerzyła się.
          - Moja śpiączka was połączyła, jak romantycznie - prychnęła cicho.
          Cała trójka się roześmiała. Greengrass posłała im jedynie jadowite spojrzenia.
          - Dobra, idźcie się przebrać.
          - A ty?
          - No przecież nie spędzę Sylwestra w takim stroju - mruknęła ironicznie.
          Trzy przyjaciółki zgodnie opuściły skrzydło szpitalne. Astoria i Pansy odetchnęły z ulgą, kiedy znalazły się za drzwiami. Wiedziały jednak, że tej nocy Elizabeth wyciągnie od nich wszystko.
          Kiedy tylko wyszły, panna Carter zerwała się z łóżka i złapała pióro i kawałek pergaminu leżące na szafce tuż obok jej posłania. Na jej twarzy widać było zdeterminowanie. Zacisnęła zęby i przywołała sowę.
          - Do Malfoy Manor, mała - szepnęła.
   
Malfoy!

     Możesz jeszcze uciec.
     Przemyśl to, byle szybko, bo nie mam zbyt wiele czasu.
     Czemu ci pomagam? Nie wiem, ale odpisz szybko, bo się rozmyślę.
  
                                              Effy Carter


*
          Draco Malfoy siedział na swoim wielkim łożu, trzymając drżącymi rękoma mały kawałek papieru. Jego przystojna twarz była wykrzywiona w grymasie przesiąkniętym bólem. Zaciskał mocno zęby, resztkami sił powstrzymując krople napływające do jego szarych oczu.
          Nie mógł uciec. Był tchórzem, nigdy nie odważyłby się sprzeciwić ojcu. Gdyby zgodził się na propozycję Carter, Narcyza Malfoy zostałaby jednocześnie skazana na śmierć. Darzył matkę zbyt wielkim szacunkiem, aby ją uśmiercić dla własnego dobra. W jego głowie kotłowała się wojna między tym, czego pragnął, a tym, czego był świadomy. Jego blade dłonie z każdą sekundą drżały coraz mocniej. Kiedy zegar wybił godzinę dwudziestą, podskoczył. Jego wyraz twarzy zmienił się diametralnie; teraz nie wyrażał nic, jedynie chłód i obojętność. Nadszedł czas na inicjację.
          Nie minęła minuta, a do sypialni młodego Malfoya wpadł Lucjusz. Mężczyzna odziany był w czarną pelerynę sięgającą do ziemi. Jego twarz wykazywała zadowolenie. Blade usta blondyna wykrzywiły się w dziwnym, nieprzyjemnym grymasie, który z pewnością miał być uśmiechem.
          - Już czas, synu - syknął cicho. Jego głos rozległ się po całym pomieszczeniu.
          Draco napiął mięśnie i przymknął powieki. To były ostatnie minuty, w których w głębi jego duszy czaiło się choć trochę dobra. Wraz z pojawieniem się Mrocznego Znaku na jego przedramieniu, miało przyjść zło, którym chłopak nasiąknie. Malfoy o tym wiedział. Był świadomy, że kiedy wróci do zamku, nie będzie już tym samym chłopcem. 
          - Nie zawiedź mnie - dodał jeszcze mężczyzna.
          Szli ramię w ramie ciemnym korytarzem. Inicjacja odbywała się na starym, opuszczonym cmentarzu. Miejsce to znajdowało się za posiadłością Malfoyów, tuż przy wielkim, ciemnym lesie, który w każdym budził strach. Voldemort celowo wybrał miejsce, gdzie nikt o zdrowych zmysłach nie przychodził. Nie chciał, aby ktoklwiek przeszkodził mu w zdobywaniu nowych zwolenników. Kiedy opuszczali Malfoy Manor, blondyn zdążył uchwycić ostatnie, pełne żalu spojrzenie Narcyzy. Przełknął ślinę.
          - Nie każdy ma zaszczyt, aby na jego ramieniu pojawił się Mroczny Znak, Draconie. Jestem z ciebie bardzo dumny. Liczę na to, że to doceniasz - szeptał nerwowo Lucjusz.
          Draco prychnął w myślach. Z całego serca wolałby nie doznać ów zaszczytu. Znak Czarnego Pana miał pozostać na jego skórze już do końca życia. Przekreślało to jego przyszłość. Blondyn poczuł wielki żal do ojca. Nigdy nie podzielał jego poglądów na temat służenia Temu, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. 
          Droga zajęła im piętnaście minut; nie mogli się teleportować ze względu na zaklęcia ochronne, którymi Czarny Pan otoczył cały cmentarz. Kiedy zjawili się na miejscu, dostrzegli kilkanaście zakapturzonych postaci. 
          - Już czas, Draco - wyszeptał pan Malfoy, popychając lekko syna w kierunku Śmierciożerców.
          Ślizgon rozpoznał większość z nich. Dostrzegł swoją ciotkę, Bellatrix Lestrange, której towarzyszył Rudolf, Fenrira Greybacka, wilkołaka, który nigdy nie doznał zaszczytu w postaci Mrocznego Znaku, ojców Crabbe'a i Goyle'a, Macnaira, Dołohowa, Yaxleya i wielu innych. Kiedy spojrzał w lewo, ujrzał przerażoną twarz Blaise'a Zabiniego, swoich dwóch osiłków, Teodora Notta i Terrence'a Higgsa. W myślach odetchnął z ulgą - cieszył się, że Elizabeth właśnie przed świętami zapadła w śpiączkę. Swoją drogą, wybudziła się. To oznaczało, że nie będzie czuł chęci odwiedzenia jej w Skrzydle Szpitalnym. Lubił patrzeć na jej piękną twarz, oświetlaną blaskiem księżyca. Lubił czuć zapach jej perfum, który przetrwał te parę tygodni. Lubił trzymać jej zimną dłoń. Potrząsnął niezauważalnie głową; to przeszłość. 
          Zacisnął zęby, kiedy na cmentarzu zjawił się Czarny Pan. Odziany był - podobnie do swoich popleczników - w czarną pelerynę. Na jego bladej, zniekształconej twarzy można było dostrzec zadowolenie. Nastały ciężkie czasy, wojna się zbliżała, a on chciał zdobyć jak najwięcej zwolenników. U jego boku pojawiła się Nagini - wielki wąż, który wzbudzał strach w każdym ze Śmierciożerców. Gad syknął głośno.
          - Już czas, moja Nagini - wyszeptał Czarny Pan.
          Draco wzdrygnął się, słysząc jego głos. Zawsze go przerażał, ale wtedy poczuł coś więcej, niż strach. Poczuł, że traci swoje życie, że to koniec wszystkiego, że to jego koniec. Nie mógł z tym nic zrobić - gdyby w tym momencie zaprotestował, zginąłby. Swoją drogą, czyż nie byłby to zaszczyt, zginąć z rąk samego Voldemorta? Prychnął w myślach. 
          Był bezradny. Nie pozostało mu nic, jak patrzyć na wszystko z obojętnością. Przyglądał się, jak Czarny Pan wyjął różdżkę zza szaty. Widział kątem oka, jak twarz jego przyjaciela wykrzywia się w grymasie bólu. Nie zareagował, kiedy mężczyzna stanął przed nim. Bez słowa wystawił swoje ramię, odsłaniając skrawek peleryny. To koniec.
          - Morsmorde.

Brak komentarzy

Obserwatorzy