Rozdział 12: Nowy Rok

środa, 25 lutego 2015

Każdemu z Was.
Dziękuję za 9 tysięcy wyświetleń...



          Dziesięć, dziewięć...
          - Życzę wam, żeby ten rok był lepszy od
poprzedniego - krzyknęła radośnie Astoria, wyciągając rękę ku górze.
          Cztery przyjaciółki stały na dworze, owinięte płaszczami lub ciepłymi kurtkami. Na szyję zaciągnęły szaliki z barwami ich domów. W dłoniach ściskały po butelce Ognistej Whiskey, które znalazły w Pokoju Wspólnym Ślizgonów. Wiedziały, że był to ostatni raz, kiedy tak dobrze się bawiły. Wiedziały, że nowy rok wcale nie będzie lepszy - były świadome, że Czarny Pan jest coraz bliżej. Najbardziej cierpiała Pansy, martwiąc się o życie Wybrańca. Wiedziały, że to koniec sielanki, że nadchodzą czasy, w których będą musiały walczyć, będą musiały ginąć. Być może szczęście nie było im przeznaczone?
          Osiem, siedem...
          - Życzę wam i sobie samej, żeby każda z nas była szczęśliwa, chociaż przez chwilę! - dodała Daphne, upijając spory łyk napoju.
          Wykrzywiła się, wystawiając język. Pozostałe przyjaciółki roześmiały się na ten widok. Każda z nich była nieco wstawiona, nawet czternastoletnia Astoria. Zgodnie stwierdziły, że w ten jeden dzień mogą pozwolić jej pić, żeby się dobrze bawić. Jak to Effy powtarzała - bez alkoholu nie ma zabawy, bo nikt nie wyjawia głupich sekretów.
          Sześć, pięć...
          - A ja życzę każdej z nas choć parę chwil zapomnienia - westchnęła z rozmarzeniem Pansy.
          - Twoim zapomnieniem jest Potter, słońce! - odparła ze śmiechem Elizabeth.
          Usiadły w śniegu. Nie zważały na zimno oraz na to, że były całe mokre. Nie zważały na biały puch wplątujący się w ich włosy. Nie zważały na szum w głowie, który stawał się coraz głośniejszy. Najważniejsze było, aby jak najlepiej zapamiętać - albo i nie - tę noc.
           Cztery, trzy...
          - Ja życzę, aby każda z nas przeżyła - wyszeptała ledwo dosłyszalnie panna Carter.
          Jej przyjaciółki nie odpowiedziały, jedynie kiwnęły powoli głowami. Wszystkie odetchnęły głęboko, zastanawiając się, co by było, gdyby którakolwiek z nich zginęła. To byłby cios - nie myślały wtedy o tym w ten sposób. Może przez alkohol w ich krwi, a może dlatego, że nie chciały sobie o tym przypominać. Wolały żyć chwilą i cieszyć się z każdego momentu, który im pozostał.
          Dwa, jeden...
          - Kocham cię, draniu - powiedziała Elizabeth.
          Żadna z jej przyjaciółek nie zdołała tego usłyszeć. Pansy była zajęta piskiem i tańczeniem, Daphne radosnym śmiechem na widok fajerwerków. I jedynie Astoria uśmiechnęła się smutno, widząc samotną łzę spływającą po zarumienionym policzku szatynki.

*
          Nie każdy mógł spędzić radośnie tę noc. Nie każdy spotkał się z przyjaciółmi, nie każdy dobrze się bawił, upił się do upadłego, śpiewał kompromitujące piosenki i mówił rzeczy, do których normalnie by się nie przyznał. Draco Malfoy nie zaliczał się do osób, które mogły uznać swoje Sylwestra za udane.
          Pokój powoli rozjaśniał się. Do środka wdarły się brutalnie pierwsze promienie słońca. Blondwłosy chłopak siedział na swoim łóżku w tej samej pozycji od trzech godzin. Wpatrywał się w Mroczny Znak, malujący się na jego jeszcze parę godzin temu czystym ramieniu. Nie czuł zupełnie nic. Tak, jak sobie obiecał - wyrzucił z głowy i serca każde uczucie, każde dobre wspomnienie. Wyrzucił z niej Blaise'a - wiedział, że tak po prostu musi być. Wyrzucił każdą dobrą chwilę spędzoną w murach Hogwartu. Wyrzucił szacunek do Dumbledore'a, do reszty nauczycieli. Najwięcej czasu zajęło mu jednak pozbycie się jej. Dziewczyny, która w tak krótkim czasie wywołała w nim tyle sprzecznych emocji. W jego głowie nadal pojawiała się jej piękna twarz. To, co się z nim działo, było niewytłumaczalne. Nie potrafił i nie chciał tego zrozumieć. To było szalone i dlatego tak mu się podobało. Teraz, kiedy zmuszony był dorosnąć, chciał o niej zapomnieć. Nie mógł pozwolić na choćby sekundę słabości. Czarny Pan mógłby to wykorzystać. 
          Westchnął cicho i ostatni raz zacisnął powieki, starając się wyrzucić ją ze swojej głowy. Udało mu się. Elizabeth Carter zniknęła z jego życia. Ale czy na zawsze?

*
          Obudziła się z ogromnym, uciążliwym bólem głowy. Syknęła, łapiąc się za obolałe skronie. Rozejrzała się z roztargnieniem; leżała na środku Pokoju Wspólnego Slytherinu, przyciśnięta ciałem Astorii, która wtuliła się w jej brzuch. Głowa panny Carter spoczywała na nogach Daphne. Blondynka natomiast cały swój ciężar przeniosła na Pansy Parkinson. 
          Jęknęła cicho i wstała, chwiejnym krokiem ruszając w kierunku dormitorium. Chciała jak najszybciej wziąć długą, relaksującą kąpiel. Wydarzenia z poprzedniej nocy co chwilę pojawiały się przed jej oczami. Uśmiechnęła się słabo na wspomnienie o rozmowie z Astorią.

          - Możemy pogadać? - złapała przyjaciółkę za ramię.
          Młodsza panna Greengrass jęknęła i pokręciła głową. Posłała szatynce błagalne spojrzenie. Elizabeth wywróciła oczami i pociągnęła dwa lata młodszą dziewczynę za rękę, odciągając ją na bok. Stanęły przed sobą, a Carter posłała jej oczekujące spojrzenie.
           - No mów - zachęciła. Widząc niepewność na twarzy Astorii, jęknęła. - Przecież wiesz, że prędzej czy później będziesz musiała mi powiedzieć. Lepiej zrobić to wtedy, kiedy nie jestem trzeźwa, prawda?
           Po chwili Greengrass roześmiała się i kiwnęła głową.
          - Masz rację. No dobra, co chcesz wiedzieć?
          - Hmm - Effy udała, że się zastanawia. - Może tak wszystko od początku? - mruknęła sarkastycznie, nie powstrzymując kąśliwego uśmiechu wpływającego na jej twarz.
          Krukonka westchnęła przeciągle i odgarnęła mokre od śniegu włosy z twarzy. Objęła się za ramiona i przesunęła się nieco w bok. Po chwili jej przyjaciółka zrobiła to samo. Jej twarz wyrażała zaciekawienie i zniecierpliwienie.
          - Dobra. Od początku - wymamrotała.
          Elizabeth chrząknęła.
          - Jest ode mnie dwa lata starszy. Nie jesteśmy z tego samego domu, nie jest też Ślizgonem...
          - Gryfon - przerwała jej szatynka. - Wybacz, kontynuuj.
          - Tak, jest z Gryffindoru. Swoją drogą, dlaczego z góry skreślasz chłopców z Hufflepuffu?
          - Przecież widzisz ich na co dzień - mruknęła Carter, upijając spory łyk Ognistej. Roześmiały się cicho.
          - Racja. No więc, zaczęłam się z nim spotykać na początku tego roku. Poznaliśmy się bliżej dzięki Slughornowi. Mieliśmy Eliksiry, a profesor usadził nas razem w ławce. Całą lekcję przegadaliśmy - uśmiechnęła się.
          - Merlinie, co wy macie z tymi Gryfonami?
          - Nie przerywaj - skarciła ją.
          Elizabeth kiwnęła potulnie głową, zachęcając ją do kontynuowania.
          - Potem spotykaliśmy się prawie codziennie wieczorami w Pokoju Życzeń. Poznaliśmy się trochę lepiej...
          - Masz na myśli, że poznaliście swoje jamy ustne? - przerwała jej ze śmiechem Carter.
          Astoria zmieszana spuściła głowę, a następnie warknęła, rzucając wrogie spojrzenie zaśmiewającej się przyjaciółce. Kiedy była pijana, denerwowała ludzi jeszcze bardziej, niż zwykle.
          - Chcesz usłyszeć wszystko, czy nie? 
          - Dobra, dobra. Już jestem cicho.
          Panna Greengrass westchnęła.
          - Dużo gadaliśmy, czułam, że mogę mu ufać. Pewnego wieczoru, kiedy przyszłam na umówioną godzinę, zobaczyłam w Pokoju Życzeń mały stolik z czerwonym obrusem i świecami. Zamarłam, nie spodziewałam się tego. On już tam był, ubrany w garnitur. Wyglądał uroczo...
          - Jak na Gryfona - wymamrotała Carter.
          Dziewczyna jedynie skarciła ją wzrokiem.
          - I wtedy poczułam to... coś. Nie wiem, jak to nazwać, ale miałam ochotę go pocałować. Na szczęście, zrobił to szybciej - zaśmiała się nerwowo.
          - Całowaliście się na pierwszej randce? Wow, musiało mu serio zależeć.
          - Effy! Nie komentuj, proszę!
          - Ale ja muszę!
          Roześmiały się. Niedaleko nich Pansy i Daphne próbowały tańczyć tango, przez co co chwilę lądowały w śniegu. Ich śmiech i krzyki roznosiły się po całych błoniach. 
          - Czemu akurat Finnigan? - mruknęła cicho Carter.
           Astoria spojrzała na nią z przerażeniem. Poczuła nagle stres. Przełknęła głośno ślinę. Szatynka, widząc jej zdenerwowanie, wybuchnęła śmiechem, co niego rozluźniło Greengrass.
          - Skąd wiesz, że to Seamus?
          - Wiem więcej, niż ci się wydaje - mrugnęła do niej. - Poza tym jest jedynym w miarę przystojnym, godnym uwagi Gryfonem.
          Zapadła cisza. Obie szatynki wpatrywały się zamyślonym wzrokiem w kierunku Zakazanego Lasu. Tej nocy wyjątkowo nie dochodziły z niego dziwne, przerażające odgłosy. Elizabeth poczuła, że robi jej się słabo, kiedy pomyślała o Blaisie i Draconie. "Malfoy mnie nie obchodzi", warknęła w myślach. A jednak, to jemu chciała pomóc, nie własnemu przyjacielowi. Poczuła niechęć do samej siebie.
          - Od kiedy, Eff?
          Spojrzała na przyjaciółkę zamglonym wzrokiem. Wiedziała, o co pyta. Jutro mogły tego nie pamiętać. Od jutra zapomną o wszystkim, co złe. Dlaczego więc miałaby nie odpowiedzieć?
          - Od zawsze, Astorio. Od zawsze - wyszeptała.

          Miała nadzieję, że młodsza panna Greengrass nie będzie pamiętała wydarzenia z poprzedniej nocy. Gdyby tak było, Carter nie zaznałaby już spokoju. Wzdrygnęła się, myśląc o Zabinim i Malfoyu. Poczuła ogromny ból, wyobrażając sobie ich twarze wykrzywione w grymasie niechęci do samego siebie i cierpienia. Kiedy w jej głowie wymalował się Mroczny Znak na bladym i ciemnym przedramieniu, jęknęła głośno i zakryła buzię, powstrzymując krzyk. Ich cierpienie i ból były dla niej odczuwalne. Sama byłaby na ich miejscu - gdyby nie śpiączka, teraz z pewnością siedziałaby w swojej sypialni, w rezydencji państwa Carter. Wpatrywałaby się z obrzydzeniem w lustro, gdzie dostrzegłaby wytatuowany znak Voldemorta. Potrząsnęła pośpiesznie głową.
           Tak czy siak, właśnie to ją czekało. Mroczny Znak pojawi się poniżej jej lewego łokcia już w wakacje. Czas leciał coraz szybciej. Mogła zwrócić się do Dumbledore'a - on z pewnością by jej pomógł. Pomyślała, że pójdzie do niego parę dni przed końcem roku szkolnego. Skoro oferował bezpieczeństwo jej matce, mogła być spokojna.
          Nie miała pojęcia, że Albus Dumbledore zginie. Nie mogła wiedzieć, że te zadanie zostanie zlecone właśnie jemu, chłopakowi, który stopił lód z jej serca.

*
          Blaise Zabini siedział na ławce w parku, który znajdował się niedaleko domu pani Zabini. Wpatrywał się tępym wzrokiem w niebo, które zakryte było ciemnymi chmurami. Padał śnieg, którego na podłożu było coraz więcej. Chłopak wyszedł na zewnątrz bez żadnej kurtki, szalika ani czapki - drżał z zimna, ale nie przeszkadzało mu to. Chciał po prostu opuścić jak najszybciej dom, w którym jego matka dobrze się bawiła z nowym kochankiem. Starszy mężczyzna był niezwykle bogaty, pochodził z Francji i pracował w Ministerstwie Magii. Był bardzo szanowanym czarodziejem - właśnie dlatego wzbudził zainteresowanie u pięknej pani Zabini. Kobieta zawsze wykorzystywała swoją urodę, aby zdobyć majątek. Właśnie dlatego byli bogaci. Każdy z kochanków ciemnoskórej matki Blaise'a ginął w niewytłumaczalnych okolicznościach. 
          Chłopak zaklął pod nosem. Jego matka zawsze popierała z całego swojego serca Czarnego Pana i Blaise zawsze wiedział, że to jedynie kwestia czasu, zanim będzie musiał dołączyć do Śmierciożerców. Katherina Zabini nigdy nie znosiła sprzeciwu i karała go, gdy coś nie działo się tak, jak ona sobie życzyła. Ślizgon musiał spełniać każde jej polecenie, jeśli nie chciał oberwać Cruciatusem. Teraz, kiedy było już za późno, żałował, że był takim tchórzem. Żałował, że nie uciekł jak najdalej, albo nie zapadł w śpiączkę, jak Elizabeth. Patrząc na Mroczny Znak wypalony na jego skórze, czuł obrzydzenie do samego siebie. Znienawidził się bardziej, niż samego Lorda Voldemorta. Ciemnoskóry Ślizgon był jednym z tych szczęściarzy, którym nie zostało powierzone żadne zadanie. To był jedyny pocieszający fakt. Nie musiał nikogo zabić, nikogo torturować, ani dowiadywać się niczego o Potterze. Nie był zmuszony robić niczego złego, choć same Śmierciożerstwo nie należało do najlepszych rzeczy. Westchnął. Jego przyjaciel nie miał tyle szczęścia.
          Kiedy wracali z cmentarza, Lucjusz i Dracon dostali nakaz zostania jeszcze chwilę w mrocznym miejscu. Czarny Pan był bardzo zadowolony. Zabini przełknął głośno ślinę na myśl, że jego przyjaciel może być zmuszony zabić niewinną osobę. Poczuł żal, kiedy przypomniał sobie zachowanie blondyna. Blaise czekał, aż szarooki chłopak opuści cmentarz, aby z nim porozmawiać. Niestety, młody Ślizgon całkiem go zignorował, nie rzucając mu ani jednego spojrzenia. To zabolało chłopaka - on i Draco od pierwszego roku trzymali się razem. Nigdy nie zwierzali się sobie nawzajem, gdyż nie było to w ich stylu, ale zawsze, gdy któryś z nich miał jakikolwiek problem, drugi wspierał go swoją obecnością. Nie doradzali sobie, nie byli nierozłączni, ale łączyła ich niewidzialna więź, której nic nie było w stanie zerwać. Tej nocy udało się to Czarnemu Panu.
          Blaise nagle poczuł nieopartą chęć zemsty na Tomie Riddle. Zapragnął z całego serca, aby został on zabity na zawsze przez Wybrańca, aby cierpiał, aby nigdy nie wrócił. Zacisnął zęby i pięści. Tego dnia przeszedł na stronę dobra, choć nie ciałem, to duszą.

*
          Dzień był wyjątkowo chłodny, a śnieg sypał się z nieba tak gęsto, że jedynie on był zauważalny. Trzy Ślizgonki i Krukonka postanowiły nie wychodzić na zewnątrz - były wystarczająco przeziębione, a Elizabeth nadal była słaba. Udały się więc do Pokoju Wspólnego Ravenclawu, gdzie nie było żadnego ucznia, gdyż każdy wyjechał na święta do domu. Mogły mieć więc całe pomieszczenie dla siebie.
          Panna Carter automatycznie rozłożyła się na niebieskiej kanapie, tuż przy kominku. Przykryła się kocem, który wyrwała Astorii z rąk. Uśmiechnęła się kpiąco i przymrużyła oczy. Pansy zaśmiała się, widząc naburmuszoną minę dziewczyny z czwartego roku i usiadła na dywanie, tuż przy kanapie. Panny Greengrass zajęły natomiast dwa ciemnoniebieskie fotele. Cały pokój urządzony był w barwach domu Roweny. Elizabeth zawsze podobało się to miejsce - było tam cicho i spokojnie, nikt się nie kłócił, większość czytała książki w kątach. U Ślizgonów wyglądało to inaczej - krzyki i piski dziewcząt wypełniały cały pokój, kilka par wsadzało sobie języki do gardeł, chłopaki używali tanich sztuczek na podryw. 
          - Co robimy? - jęknęła Carter.
          Dziewczyna była typem, który nigdy nie mógł usiedzieć w miejscu dłużej, niż pięć minut. Zwłaszcza po kilkutygodniowym pobycie w szpitalu, była bardzo pobudzona. Jej przyjaciółki były inne. Pansy wolała posiedzieć pod kołdrą z gorącą czekoladą w ręku. Astoria lubiła spędzać wolny czas w bibliotece. Jedynie Daphne była podoba.
          - Nie marudź, tylko leż - mruknęła pod nosem czternastolatka.
          Elizabeth warknęła cicho i wywróciła oczami. 
          - Ale mi się nudzi! 
          Parkinson i Greengrass posłały jej karcące, oburzone spojrzenia, mówiące: siedź cicho idiotko. Effy zignorowała je i wstała, rzucając ciepły koc na czarnowłosą. Pansy jęknęła, a Daphne wyszczerzyła się radośnie. Panna Carter poprawiła włosy, które były rozczochrane i sterczały na wszystkie strony. Rozejrzała się i przestąpiła z nogi na nogę.
          - Nudziary - wystawiła im język. 
          - Maruda - odparła Pansy.
          - Pani Potter.
          Pokój Wspólny wypełnił śmiech trzech dziewczyn. Ciemnowłosa, szczupła dziewczyna zrobiła naburmuszoną minę i fuknęła niczym kotka, krzyżując ręce na piersi. Rzuciła wojownicze spojrzenie przyjaciółce, intensywnie nad czymś myśląc. Po dłuższym czasie uśmiechnęła się podle.
          - Pani Malfoy - odparła.
          Elizabeth zamarła. Zamrugała oczami i wstrzymała oddech. Spojrzała ukradkiem na przyjaciółki; Daphne wyglądała na równie zdziwioną, Astoria uśmiechała się lekko, a Pansy wypięła dumnie pierś. Szatynka przełknęła głośno ślinę i niewiele myśląc, wybiegła z pokoju, ignorując wołanie młodszej panny Greengrass.
          Szybkim krokiem przemierzała korytarz, a echo stukania jej obcasów roznosiło się po całej wieży Ravenclawu. Jej policzki zaczerwieniły się, a ciemne włosy powiewały za nią. Jej oddech stał się płytki; jej kondycja pogorszyła się, kiedy przestała grać w Quidditcha przez śpiączkę. Nagle poczuła ukłucie w sercu - ostatni raz latała na miotle we wrześniu, podczas meczu z Hufflepuffem. Latanie było jej życiem i wiązała z nim przyszłość, tymczasem strasznie zaniedbała swoją kondycję. Przez pobyt w Skrzydle Szpitalnym przytyła kilka kilogramów; nie szkodziło jej to, ale nie czuła się dobrze w swoim ciele. Nim się zorientowała, wybiegła na błonia. Poczuła zimno przeszywające ją i zadrżała, obejmując się ramionami.  
          Ruszyła przed siebie, w kierunku jeziora, które teraz było zamarznięte. Zastanowiła się nad słowami przyjaciółki. Rzeczywiście, w ciągu tych paru miesięcy stosunki między nią a Ślizgonem uległy zmianie. Całowali się, ale to nic nie znaczyło, przynajmniej nie dla niego. Wiedziała, że pragnął jej w swoim łóżku - uwielbiał zdobywać piękne dziewczyny. Ona jednak nie należała do tych łatwych. Zawsze opierała się, kiedy ją podrywał. Nie miała pojęcia, jakim cudem go pocałowała. Niewiele pamiętała z tej chwili, ale nadal drżała na samą myśl o jego ustach. Nie rozumiała, dlaczego odwiedzał ją w Skrzydle Szpitalnym. Westchnęła i usiadła w śniegu. Nie dbała o to, że była już przeziębiona. 
          Spojrzała zamglonym wzrokiem na zamarzniętą taflę jeziora. Była cała przemoknięta, a jej włosy zaczęły się kręcić. Nienawidziła, kiedy tak było. Jej myśli powędrowały ponownie w kierunku wysokiego blondyna. Musiała przyznać samej sobie, że był przystojny i podobał jej się. Lubiła nawet jego ciemny charakter. Poczuła ukłucie w okolicach klatki piersiowej.
          - Czyżby serce się w tobie odezwało? - usłyszała.
          Zadrżała, słysząc głos Astorii. Nie zareagowała w żaden sposób; nie oderwała nawet wzroku od wody. Jedynie głośne westchnienie świadczyło o tym, że usłyszała słowa przyjaciółki. Panna Greengrass zarzuciła płaszcz na jej ramiona, a sama zajęła miejsce obok niej. Szatynka poczuła na sobie jej spojrzenie. 
          - Ja nie mam serca.
          Czternastolatka prychnęła. 
          - Każdy ma serce, Effy.
          - Nie należę do wszystkich.
          - Owszem, ale twój organizm ma ten sam skład, nie wyróżniaj się. 
          Elizabeth niechętnie oderwała wzrok od jeziora i spojrzała badawczo na Astorię. Dziewczyna była naprawdę ładna, jak na swój wiek. Niebieskie oczy, ładny nosek, zaróżowione policzki i cienkie usta dodawały jej dziewczęcego uroku. Greengrass nie miała jeszcze kobiecych kształtów; miała lekko zaokrąglone piersi i szczupłą sylwetkę. Była dość wysoka jak na swój wiek. Przewyższała nawet Elizabeth; nie było to jednak osiągnięciem, gdyż panna Carter mierzyła zaledwie sto sześćdziesiąt pięć centymetrów. 
          - Mylisz się, Astorio.
          - Och, doprawdy? - uśmiechnęła się jadowicie.
          - Tak - odparła pewnie Effy.
          - Nie rozumiem, dlaczego tak po prostu się nie przyznasz.
          Carter zmarszczyła brwi, przekrzywiając głowę. Spojrzała pytająco na Greengrass. Ta uśmiechnęła się jedynie tajemniczo.
          - Do czego?
          - Do tego, co powiedziałaś po pijaku.
          Effy westchnęła przeciągle. 
          - Nie wiem, o czym mówisz.
          Zapadła cisza. Elizabeth zacisnęła zęby, starając się zachować obojętną minę. Wstrzymała oddech, z napięciem czekając na odpowiedź przyjaciółki. Przed oczami nadal widziała przystojnego Ślizgona; po dłuższym czasie zaprzestała starań wyrzucenia go z głowy.
          - Kochasz Malfoya.

Brak komentarzy

Obserwatorzy