Żeby nie było, że nie ostrzegałam :)
___
Elizabeth Carter biegła jak najszybciej potrafiła. Nie zważała na to, że potykała się o własne nogi. Nieważne było zmęczenie i ciężki oddech. Nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. W tym momencie z całego serca żałowała, że poszła za czwórką Śmierciożerców oraz Draco.
Człowiek, który jako jedyny mógł jej pomóc, był martwy. Został zabity przez Severusa Snape'a. Nie chciała w to wierzyć. Nie rozumiała, dlaczego się nie bronił. Tak zwyczajnie stał przed Ślizgonem, uśmiechając się słabo. Nie zareagował w żaden sposób. Elizabeth wiedziała, że blondyn dostał jakieś zadanie - nie spodziewała się jednak, że będzie musiał zabić samego dyrektora Hogwartu. Voldemort od zawsze bał się tego starca - był jedyną osobą, która wzbudzała w nim lęk. Tylko on był tak potężny, jak Riddle. Tylko on znał go lepiej, niż ktokolwiek inny. Teraz już go nie było. Nie żył. Wybiegła na dziedziniec szkolny, krzycząc. Sama nie wiedziała, co - to nie było ważne. Chciała, aby ktoś ją usłyszał, aby przybiegł do niej. Rzuciła się na martwe ciało dyrektora zamku. Na jego twarzy zastygł spokój.
- Nie! - krzyknęła.
Na niebie pojawił się Mroczny Znak. Wiedziała, że to sprawka Bellatrix Lestrange. Poczuła ogromną złość; z całego serca pragnęła zabić Snape'a, szaloną ciotkę Draco, wilkołaka, który im towarzyszył i pozostałych Śmierciożerców. Chciała cofnąć się w czasie i uratować starca. Wiedziała, ze to niemożliwe. Czuła ogromne wyrzuty sumienia; była tam, widziała wszystko, a jednak nie zareagowała w żaden sposób.
Nim się zorientowała, wokół niej zebrały się dziesiątki uczniów. Wszyscy wpatrywali się z przerażeniem w martwe ciało Albusa Dumbledore'a. Nie wiedziała, czyje dłonie odciągnęły ją od nieżywego starca. Wtuliła się w czyjś silny tors.
- Już dobrze - usłyszała.
Nie wiedziała, dlaczego ten ktoś kłamał. Przecież nic nie było dobrze, nic! Człowiek, który mógł jej pomóc, nie żył! Został zabity z zimną krwią przez nauczyciela od Eliksirów. Zaszlochała cicho i krzyknęła. Kątem oka dostrzegła profesor McGonagall, która pochyliła się nad Albusem. Nie pamiętała nic więcej; zemdlała.
*
Pansy siedziała w dormitorium przy łóżku przyjaciółki. Elizabeth zemdlała - najprawdopodobniej ze stresu i przerażenia. Panna Parkinson wcale jej się nie dziwiła. Albus Dumbledore był jedynym człowiekiem, który mógł jej pomóc, a tymczasem nie żył. To musiało być straszne. Czarnowłosa Ślizgonka czuła ogromny żal, wiedząc, że nie może w żaden sposób uratować szatynki przed Mrocznym Znakiem. Tak po prostu musiało być.
Pogrzeb dyrektora Hogwartu miał się odbyć na błoniach Hogwartu. Zaproszenie otrzymały setki osób; uczniowie oraz ich rodzice, nauczyciele, urzędnicy Ministerstwa Magii, mieszkańcy Hogsmeade oraz czarodzieje z całego świata. Zaproszona została również leżąca na łóżku szatynka. Pansy nie była pewna, czy to dobry pomysł, aby panna Carter się tam pojawiła. Wiedziała jednak, że Ślizgonka nie odmówi. Westchnęła. Mroczne czasy nastały i teraz nikt nie mógł powstrzymać rosnącego w siłę Voldemorta. Albus Dumbledore zginął, a był jedyną osobą, której obawiał się Czarny Pan. Życie wielu czarodziejów i mugoli zależało od Harry'ego Pottera.
Parkinson powoli zaczynała rozumieć postępowanie Wybrańca. Owszem, kochała go z całego serca i cierpiała, gdy ją zostawił, ale wszystko zaczynało mieć sens. Zrobił to, bo nie chciał skazywać jej na śmierć. Chciał ją chronić. Dlatego ukrywał ich związek. Troszczył się o nią, a ona tego nie doceniła. Jak mogła zarzucać mu egoizm? Jak mogła, skoro sama myślała jedynie o sobie i swoim szczęściu? Zaszlochała cicho, ukradkiem ocierając łzę z brody. Spojrzała smutno na przyjaciółkę. Elizabeth tyle przeżyła, że Pansy z całego serca jej współczuła. Jej ojciec nie był tyranem - nie decydował o jej życiu, nie kazał dołączać do szeregów Voldemorta. Tymczasem Effy była do tego zmuszana. Parkinson ścisnęła dłoń szczupłej Ślizgonki.
Pociągnęła nosem i zerknęła na zegar. Wybiła północ. Dafne już dawno zasnęła; była niezwykle przemęczona i wystraszona nagłą śmiercią dyrektora Hogwartu. Nikt się tego nie spodziewał. To wszystko stało się tak nagle, że nikt nawet nie zdążył zareagować. Pansy pamiętała jedynie tyle, że dostrzegła na zachmurzonym niebie Mroczny Znak. Niewiele myśląc, pobiegła na zewnątrz. Reszta potoczyła się niezwykle szybko. Jak przez mgłę widziała aurorów, którzy próbowali schwytać Bellatrix Lestrange i jej towarzyszów. Nie udało im się - Śmierciożercy w ostatniej chwili teleportowali się. Czarnowłosa dziewczyna podejrzewała, że teraz przebywali w Malfoy Manor; tam właśnie chował się ich pan. Pansy odetchnęła głośno. To, co się działo na świecie, było straszne. Nikt się nie spodziewał, że Voldemort jest aż tak nieobliczalny. Zabijał setki niewinnych rodzin. Ginęło coraz więcej osób.
Bała się. Po raz pierwszy tak bardzo się bała. Nikt nie wiedział, co przyniesie im kolejny dzień - być może zginie ktoś bliski jej sercu? Nie mogła tego przewidzieć. Wszyscy byli całkowicie bezradni. Musieli przyglądać się wyczynom Czarnego Pana i jego sługów, nie mogąc w żaden sposób zareagować. Nikt nie chciał się narażać, sprzeciwiać - przypłaciłby za to życiem. To było okropne.
- Pansy? - usłyszała.
Otarła szybko łzy i spojrzała na przyjaciółkę, uśmiechając się do niej słabo. Elizabeth miała podkrążone i zaczerwienione od płaczu oczy, a jej twarz wykrzywiła się w grymasie bólu i rozczarowania. W jej niebieskich tęczówkach Parkinson dostrzegła ogromny strach.
- Jestem tu, Effy.
- Boję się - szepnęła. - Boję się, boję....
Uciszyła ją gestem ręki.
- Wiem, Eff. Ja też się boję. Każdy się boi, każdy. Nikt nie jest pewien, czy przeżyje, czy...
- Nie boję się o siebie, Pansy - wyszeptała.
Zamarła. Spojrzała na nią ze zdziwieniem. Nie rozumiała; skoro panna Carter nie bała się o swoje życie, to o kogo?
- Boję się o Draco.
Pogrzeb dyrektora Hogwartu miał się odbyć na błoniach Hogwartu. Zaproszenie otrzymały setki osób; uczniowie oraz ich rodzice, nauczyciele, urzędnicy Ministerstwa Magii, mieszkańcy Hogsmeade oraz czarodzieje z całego świata. Zaproszona została również leżąca na łóżku szatynka. Pansy nie była pewna, czy to dobry pomysł, aby panna Carter się tam pojawiła. Wiedziała jednak, że Ślizgonka nie odmówi. Westchnęła. Mroczne czasy nastały i teraz nikt nie mógł powstrzymać rosnącego w siłę Voldemorta. Albus Dumbledore zginął, a był jedyną osobą, której obawiał się Czarny Pan. Życie wielu czarodziejów i mugoli zależało od Harry'ego Pottera.
Parkinson powoli zaczynała rozumieć postępowanie Wybrańca. Owszem, kochała go z całego serca i cierpiała, gdy ją zostawił, ale wszystko zaczynało mieć sens. Zrobił to, bo nie chciał skazywać jej na śmierć. Chciał ją chronić. Dlatego ukrywał ich związek. Troszczył się o nią, a ona tego nie doceniła. Jak mogła zarzucać mu egoizm? Jak mogła, skoro sama myślała jedynie o sobie i swoim szczęściu? Zaszlochała cicho, ukradkiem ocierając łzę z brody. Spojrzała smutno na przyjaciółkę. Elizabeth tyle przeżyła, że Pansy z całego serca jej współczuła. Jej ojciec nie był tyranem - nie decydował o jej życiu, nie kazał dołączać do szeregów Voldemorta. Tymczasem Effy była do tego zmuszana. Parkinson ścisnęła dłoń szczupłej Ślizgonki.
Pociągnęła nosem i zerknęła na zegar. Wybiła północ. Dafne już dawno zasnęła; była niezwykle przemęczona i wystraszona nagłą śmiercią dyrektora Hogwartu. Nikt się tego nie spodziewał. To wszystko stało się tak nagle, że nikt nawet nie zdążył zareagować. Pansy pamiętała jedynie tyle, że dostrzegła na zachmurzonym niebie Mroczny Znak. Niewiele myśląc, pobiegła na zewnątrz. Reszta potoczyła się niezwykle szybko. Jak przez mgłę widziała aurorów, którzy próbowali schwytać Bellatrix Lestrange i jej towarzyszów. Nie udało im się - Śmierciożercy w ostatniej chwili teleportowali się. Czarnowłosa dziewczyna podejrzewała, że teraz przebywali w Malfoy Manor; tam właśnie chował się ich pan. Pansy odetchnęła głośno. To, co się działo na świecie, było straszne. Nikt się nie spodziewał, że Voldemort jest aż tak nieobliczalny. Zabijał setki niewinnych rodzin. Ginęło coraz więcej osób.
Bała się. Po raz pierwszy tak bardzo się bała. Nikt nie wiedział, co przyniesie im kolejny dzień - być może zginie ktoś bliski jej sercu? Nie mogła tego przewidzieć. Wszyscy byli całkowicie bezradni. Musieli przyglądać się wyczynom Czarnego Pana i jego sługów, nie mogąc w żaden sposób zareagować. Nikt nie chciał się narażać, sprzeciwiać - przypłaciłby za to życiem. To było okropne.
- Pansy? - usłyszała.
Otarła szybko łzy i spojrzała na przyjaciółkę, uśmiechając się do niej słabo. Elizabeth miała podkrążone i zaczerwienione od płaczu oczy, a jej twarz wykrzywiła się w grymasie bólu i rozczarowania. W jej niebieskich tęczówkach Parkinson dostrzegła ogromny strach.
- Jestem tu, Effy.
- Boję się - szepnęła. - Boję się, boję....
Uciszyła ją gestem ręki.
- Wiem, Eff. Ja też się boję. Każdy się boi, każdy. Nikt nie jest pewien, czy przeżyje, czy...
- Nie boję się o siebie, Pansy - wyszeptała.
Zamarła. Spojrzała na nią ze zdziwieniem. Nie rozumiała; skoro panna Carter nie bała się o swoje życie, to o kogo?
- Boję się o Draco.
*
Blondwłosy Ślizgon zamknął się w swoim dormitorium i usiadł w kącie pokoju. Za oknem było ciemno; nieba nie zdobiły żadne chmury, ani gwiazdy. Pozostały jedynie ślady po Mrocznym Znaku wyczarowanym przez Bellatrix. Chłopak skulił się i kołysał w przód i tył. Był świadkiem śmierci największego czarodzieja wszech czasów. Był tam i nic nie zrobił. Zupełnie nic.
Zaszlochał gorzko, ciągając nosem. To były chwile słabości - był zupełnie sam, mógł poddać się uczuciom. Nie potrafił dłużej powstrzymywać łez napływających do jego szarych, przepełnionych żalem oczu. Nie chciał ich powstrzymywać. Pozwolił im płynąć i kapać na jego koszulę. Wiedział, że to nie on zabił, a jednak czuł się, jakby właśnie tak było - był temu współwinny. Nic go nie tłumaczyło, nawet chęć ratowania matki. Nic. Był mordercą. Gdyby tylko chciał, mógłby uratować Dumbledora. Czuł ogromne poczucie winy, którego nic nie było w stanie zagłuszyć.
Zerwał się na równe nogi i kopnął z całą siłą szafkę stojącą przy wielkim łóżku. Nie poczuł bólu. Warknął głośno i zrzucił z komody wszystkie książki. Pięć minut później jego dormitorium wyglądał, jakby przeszedł przez nie huragan. Chłopak dyszał ciężko, zaciskając zęby. Wpadł w szał.
- Cholerny Voldemort - warknął.
Zrzucił z łóżka zielono-srebrne poduszki.
- Cholerny ojciec.
Tym razem ucierpiała szafa, którą rozwalił jednym kopnięciem. Drzwiczki połamały się na pół, lądując na ziemi. Westchnął głośno i zacisnął pięści.
- Cholerna Carter! - dodał i niewiele myśląc wybiegł z pomieszczenia.
Jego kroki mimowolnie skierowały się w stronę dormitoriów dziewcząt. Chciał jak najszybciej ją zobaczyć. Wiedział, że go śledziła - słyszał jej kroki za sobą. Dostrzegł jej ciemne włosy, kiedy wchodził do Pokoju Życzeń. Nie potrafiła się dobrze ukryć. Oddychał ciężko, a jego serce waliło jak oszalałe. Pokój Wspólny Ślizgonów był opustoszały. Blondyn przyjął to z ulgą i ruszył w kierunku sąsiednich schodów. Tupał jak najgłośniej, nie zważając na to, że mógłby kogoś obudzić. Nie obchodziło go to.
Ruszył na koniec ciemnego korytarza. Mijał dormitoria dziewcząt z piątego i szóstego roku. Nie pamiętał dokładnie, które należało do trzech przyjaciółek - Pansy kiedyś mu o tym wspominała i raz zdarzyło mu się odwiedzić tam czarnowłosą. Musiał trafić. Bez wahania złapał za klamkę drzwi po jego lewej stronie, przedostatnich w korytarzu. Usłyszał głośne skrzypnięcie i już po chwili stał w środku. Rozejrzał się; było tak ciemno, że ledwo dostrzegał cokolwiek. Jedynie blask księżyca oświetlał jedno z trzech łóżek. Wziął głęboki oddech i podszedł do niego; baldachim zasłaniał dziewczynę leżącą na białej pościeli. Wiedział jednak, że to ona - czuł zapach jej perfum. Jak najciszej potrafił, usiadł obok niej. Jej twarz wykrzywiona była w grymasie bólu i zmartwienia. Wiedział, dlaczego. Bała się - teraz, kiedy Dumbledore był martwy, nikt nie mógł jej pomóc. Musiała dołączyć do szeregów Czarnego Pana. Westchnął i zerknął w stronę okna. Po Mrocznym Znaku nie pozostało śladu.
Wiedział, że tam była, że widziała go z różdżką wycelowaną w dyrektora. Bał się, że go za to znienawidzi. Tyle razy obiecywał sobie, że nie będzie się do niej zbliżał, że będzie mu obojętna - nie potrafił, po prostu nie mógł o niej zapomnieć. Ta dziewczyna w tak krótkim czasie zmieniła w jego życiu tak wiele - sprawiła, że jego maska odeszła na bok, a on sam odnalazł w sobie serce. Sprawiła, że stał się słaby. Pokochał ją. Nigdy by nie pomyślał, że będzie w stanie obdarzyć jakąkolwiek kobietę tym uczuciem; tymczasem wystarczył jeden pocałunek, aby oszalał na jej punkcie. Przełknął ślinę. Voldemort mógł w każdej chwili dostać się do zamku. Mimowolnie w jego głowie wymalował się obraz martwej Elizabeth i stojącego nad nią Śmierciożercy. Zacisnął zęby. Obiecał sobie, że nie pozwoli, aby zginęła, choćby sam miał za nią umrzeć. Pomyślał ze złością, że zachowuje się jak pieprzony Gryfon, ale nie dbał o to. Najważniejsza była ona.
- Co ty ze mnie zrobiłaś, Carter - wyszeptał.
- Człowieka, Malfoy - usłyszał.
Zadrżał, ale nie wykonał żadnego ruchu; jego ciało się nie poruszyło. Był tak zajęty rozmyślaniem, że nie dostrzegł, kiedy dziewczyna usiadła i zaczęła mu się przyglądać z zaciekawieniem. Widział zmęczenie na jej twarzy.
- Co tutaj robisz?
Nie wiedział, jak ma odpowiedzieć. Gdyby wyznał, że zrobił to ze strachu o nią, wyśmiałaby go. Zaczął szukać w głowie odpowiedzi na jej pytanie; było to tak ciężkie, że zabolały go skronie. Westchnął głośno.
- Siedzę, Carter - odparł najzwyczajniej w świecie.
- To już zdążyłam zauważyć.
- W takim razie brawa za spostrzegawczość.
Szatynka prychnęła i przysunęła się do niego bliżej, tak, że czuł jej oddech na karku. Poczuł dreszcze przechodzące po całym ciele. Nie zareagował, kiedy położyła swoje drobne, zimne dłonie na jego ramionach. Przełknął jedynie ślinę.
- Widziałam, Malfoy.
- Wiem.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś? - spytała z wyrzutem, a jej smukłe palce zacisnęły się na materiale koszulki Ślizgona.
Prychnął i uśmiechnął się kpiąco. Spojrzał na nią i zmarszczył brwi.
- Dlaczego miałbym ci powiedzieć?
- Nie powinieneś trzymać tego w sobie.
Jej słowa doprowadziły go do złości. Odwrócił się gwałtownie w jej stronę i zacisnął dłonie na jej biodrach, tak, że był pewien, że zostaną po tym ślady. Dziewczyna nie zareagowała żadnym jękiem ani krzykiem. Spojrzała mu twardo w oczy. Z każdą chwilą ich twarze były coraz bliżej siebie. Po paru sekundach dotykali się nosami.
- Tak jest lepiej, Carter - odparł.
- Wcale nie, Malfoy.
- Tak ci się tylko wydaje.
Zapadła cisza. Mierzyli się wzrokami pełnymi bólu, strachu o następny dzień, zmartwienia. W ich oczach widniała również złość i poddenerwowanie. Kiedy oblizała wargi, nieświadomie doprowadzając go do szału, resztkami sił powstrzymał się przed rzuceniem się na nią. Ślizgonka nawet nie miała pojęcia, jak na niego działała. Był tylko mężczyzną, a ona piękną, zgrabną dziewczyną. Ciężko było nad sobą panować w jej towarzystwie. Zacisnął zęby.
- Nie mogę cię rozgryźć - przyznała.
Uśmiechnął się w duchu. Nikt tego nie potrafił.
- Nie ty jedyna.
- Denerwujesz mnie.
- Nie ciebie jedyną - odparł.
Miał ochotę wybuchnąć śmiechem, widząc jej naburmuszoną minę. Była piękna, nawet, gdy się złościła - a może zwłaszcza wtedy. Zapragnął ją pocałować. Wiedział, że nie może tego zrobić. Dostrzegł, że dziewczyna odrywa wzrok od jego szarych oczu i kieruje go na jego zaschnięte usta. Cholera, Carter, nie rób tego, pomyślał z żalem i odsunął się lekko. Jego oddech ponownie stał się ciężki. Próbował odwrócić od niej wzrok, ale nie potrafił.
- Malfoy - usłyszał.
Albo mu się wydawało, albo głos szatynki zadrżał. Dziewczyna spojrzała na niego błagalnie.
- Tak?
- Nienawidzę cię.
- Wiem, słońce.
- Pocałuj mnie.
Słysząc jej słowa wyszeptane rozpaczliwym tonem, przestał panować nad sobą. Wszystkie bariery odeszły w zapomnienie. Nie mógł się już dłużej powstrzymywać - nie, gdy sama prosiła o jego wargi. Pieprzyć to wszystko, pomyślał. Bez dłuższego namysłu złapał ją w talii i niemal brutalnie przyciągnął do siebie. Spojrzał w jej niebieskie, zamglone oczy. Bez słowa wpił się gwałtownie w jej usta. Ich języki zaczęły toczyć między sobą wojnę. Dziewczyna zarzuciła mu ręce za szyję, jedną dłoń wplatając w jego włosy. Mruknął cicho i przyciągnął ją jeszcze bliżej, chcąc pozbyć się zbędnych milimetrów, które ich dzieliły. Dziewczyna westchnęła cicho, kiedy zjechał swoimi pocałunkami na jej szyję.
Blondyn poczuł przypływ pożądania. Wiedział, że być może oboje będą tego żałować, ale nie dbał o to. To mogła być jedyna noc, w której mieli szanse zapomnieć o wszystkim, co ich otaczało. Oboje tego potrzebowali. Może dlatego szatynka nie protestowała, gdy jej koszulka wylądowała na ziemi. Z zachwytem przyglądał się jej piersiom; były małe, ale kształtne i jędrne. Jęknął cicho, kładąc na nich dłonie. Zaczął je masować, spoglądając co chwilę na twarz Elizabeth. Dziewczyna cicho wzdychała, uśmiechając się błogo. Niewiele myśląc, pochylił się i ponownie wpił w jej malinowe usta. Dziewczyna położyła dłonie na jego torsie. Nim się zorientował, popchała go na poduszkę. Z zadowoleniem rozłożył się wygodniej na jej łóżku. Zdjęła jego koszulkę, rzucając nią gdzieś w stronę okna. Pocałowała jego umięśniony tors i uśmiechnęła się do niego kpiąco. Mimo wszystko nadal pozostawali Carter i Malfoyem; cynicznymi, podłymi i ironicznymi arystokratami. Przygryzła wargę i pocałowała go. Jego ręce powędrowały w kierunku jej pupy. Zacisnął je na niej, co wywołało cichy jęk szatynki. Nim zdążył zareagować, pozbyła się jego spodni. Leżał pod nią w samych bokserkach.
- Tak się bawisz, Carter? - jęknął.
Po chwili pozbawił jej krótkich spodenek, które - jak reszta ubrań - wylądowały gdzieś obok łóżka. Uśmiechnął się lubieżnie i zaczął ssać jej nabrzmiały sutek. Dziewczyna jęknęła głośno, odchylając głowę do tyłu. Jego język jeździł po jej bladej, rozpalonej skórze, doprowadzając ją do szału. Elizabeth wpiła się w jego usta. Szatynka była świadoma tego, co robi. Wiedziała, że być może zaczną się przez to już zawsze unikać, że mogą tego żałować. Nie przejmowała się, że Ślizgon wcale nic do niej nie czuł i robił to jedynie po to, żeby ją zaliczyć. W tamtym momencie zupełnie nic nie miało znaczenia. Liczył się tylko on, jego język i dłonie, które doprowadzały ją do szału. Jeszcze żaden mężczyzna nie sprawił jej tyle przyjemności, nie wywołał u niej takich dreszczy. Pragnęła z całego serca, aby w końcu przestał się z nią bawić i przeszedł do sedna. Cały pokój wypełnił jej głośny jęk, kiedy dobrał się swoim gorącym językiem do jej miejsca intymnego. Penetrował jej wnętrze, doprowadzając ją do skraju wytrzymania.
- Malfoy... ty... podły... obślizgły... och! - krzyknęła.
Jej drobne, szczupłe ciało wygięło się w łuk z rozkoszy. Kiedy blondyn poczuł, że dziewczyna jest już na skraju wytrzymania, gwałtownie wszedł w nią. Jęknęła głośno. Nie dbali o to, że w dormitorium spały dwie przyjaciółki dziewczyny. Liczyły się tylko ich ciała złączone w jedno. Poruszał się w niej szybko i mocno. Ślizgonka wzdychała i krzyczała jego imię. Draco pomyślał, że jeszcze nigdy nie czuł się tak wspaniale - a przecież wiele dziewcząt przewinęło się przez jego łóżko. Carter działała na niego jak nikt inny - wystarczyło jej jedno spojrzenie, a czuł się podniecony. Nie rozumiał tego i nie chciał - najważniejsza była ona i to, co z nim robiła.
Złapał ją za pośladki i ścisnął je jak najmocniej, wywołując jej westchnięcie. Szatynka wpiła się w jego usta, a po chwili oboje doszli, zagłuszając swoje krzyki pocałunkiem.
- Cholerny Voldemort - warknął.
Zrzucił z łóżka zielono-srebrne poduszki.
- Cholerny ojciec.
Tym razem ucierpiała szafa, którą rozwalił jednym kopnięciem. Drzwiczki połamały się na pół, lądując na ziemi. Westchnął głośno i zacisnął pięści.
- Cholerna Carter! - dodał i niewiele myśląc wybiegł z pomieszczenia.
Jego kroki mimowolnie skierowały się w stronę dormitoriów dziewcząt. Chciał jak najszybciej ją zobaczyć. Wiedział, że go śledziła - słyszał jej kroki za sobą. Dostrzegł jej ciemne włosy, kiedy wchodził do Pokoju Życzeń. Nie potrafiła się dobrze ukryć. Oddychał ciężko, a jego serce waliło jak oszalałe. Pokój Wspólny Ślizgonów był opustoszały. Blondyn przyjął to z ulgą i ruszył w kierunku sąsiednich schodów. Tupał jak najgłośniej, nie zważając na to, że mógłby kogoś obudzić. Nie obchodziło go to.
Ruszył na koniec ciemnego korytarza. Mijał dormitoria dziewcząt z piątego i szóstego roku. Nie pamiętał dokładnie, które należało do trzech przyjaciółek - Pansy kiedyś mu o tym wspominała i raz zdarzyło mu się odwiedzić tam czarnowłosą. Musiał trafić. Bez wahania złapał za klamkę drzwi po jego lewej stronie, przedostatnich w korytarzu. Usłyszał głośne skrzypnięcie i już po chwili stał w środku. Rozejrzał się; było tak ciemno, że ledwo dostrzegał cokolwiek. Jedynie blask księżyca oświetlał jedno z trzech łóżek. Wziął głęboki oddech i podszedł do niego; baldachim zasłaniał dziewczynę leżącą na białej pościeli. Wiedział jednak, że to ona - czuł zapach jej perfum. Jak najciszej potrafił, usiadł obok niej. Jej twarz wykrzywiona była w grymasie bólu i zmartwienia. Wiedział, dlaczego. Bała się - teraz, kiedy Dumbledore był martwy, nikt nie mógł jej pomóc. Musiała dołączyć do szeregów Czarnego Pana. Westchnął i zerknął w stronę okna. Po Mrocznym Znaku nie pozostało śladu.
Wiedział, że tam była, że widziała go z różdżką wycelowaną w dyrektora. Bał się, że go za to znienawidzi. Tyle razy obiecywał sobie, że nie będzie się do niej zbliżał, że będzie mu obojętna - nie potrafił, po prostu nie mógł o niej zapomnieć. Ta dziewczyna w tak krótkim czasie zmieniła w jego życiu tak wiele - sprawiła, że jego maska odeszła na bok, a on sam odnalazł w sobie serce. Sprawiła, że stał się słaby. Pokochał ją. Nigdy by nie pomyślał, że będzie w stanie obdarzyć jakąkolwiek kobietę tym uczuciem; tymczasem wystarczył jeden pocałunek, aby oszalał na jej punkcie. Przełknął ślinę. Voldemort mógł w każdej chwili dostać się do zamku. Mimowolnie w jego głowie wymalował się obraz martwej Elizabeth i stojącego nad nią Śmierciożercy. Zacisnął zęby. Obiecał sobie, że nie pozwoli, aby zginęła, choćby sam miał za nią umrzeć. Pomyślał ze złością, że zachowuje się jak pieprzony Gryfon, ale nie dbał o to. Najważniejsza była ona.
- Co ty ze mnie zrobiłaś, Carter - wyszeptał.
- Człowieka, Malfoy - usłyszał.
Zadrżał, ale nie wykonał żadnego ruchu; jego ciało się nie poruszyło. Był tak zajęty rozmyślaniem, że nie dostrzegł, kiedy dziewczyna usiadła i zaczęła mu się przyglądać z zaciekawieniem. Widział zmęczenie na jej twarzy.
- Co tutaj robisz?
Nie wiedział, jak ma odpowiedzieć. Gdyby wyznał, że zrobił to ze strachu o nią, wyśmiałaby go. Zaczął szukać w głowie odpowiedzi na jej pytanie; było to tak ciężkie, że zabolały go skronie. Westchnął głośno.
- Siedzę, Carter - odparł najzwyczajniej w świecie.
- To już zdążyłam zauważyć.
- W takim razie brawa za spostrzegawczość.
Szatynka prychnęła i przysunęła się do niego bliżej, tak, że czuł jej oddech na karku. Poczuł dreszcze przechodzące po całym ciele. Nie zareagował, kiedy położyła swoje drobne, zimne dłonie na jego ramionach. Przełknął jedynie ślinę.
- Widziałam, Malfoy.
- Wiem.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś? - spytała z wyrzutem, a jej smukłe palce zacisnęły się na materiale koszulki Ślizgona.
Prychnął i uśmiechnął się kpiąco. Spojrzał na nią i zmarszczył brwi.
- Dlaczego miałbym ci powiedzieć?
- Nie powinieneś trzymać tego w sobie.
Jej słowa doprowadziły go do złości. Odwrócił się gwałtownie w jej stronę i zacisnął dłonie na jej biodrach, tak, że był pewien, że zostaną po tym ślady. Dziewczyna nie zareagowała żadnym jękiem ani krzykiem. Spojrzała mu twardo w oczy. Z każdą chwilą ich twarze były coraz bliżej siebie. Po paru sekundach dotykali się nosami.
- Tak jest lepiej, Carter - odparł.
- Wcale nie, Malfoy.
- Tak ci się tylko wydaje.
Zapadła cisza. Mierzyli się wzrokami pełnymi bólu, strachu o następny dzień, zmartwienia. W ich oczach widniała również złość i poddenerwowanie. Kiedy oblizała wargi, nieświadomie doprowadzając go do szału, resztkami sił powstrzymał się przed rzuceniem się na nią. Ślizgonka nawet nie miała pojęcia, jak na niego działała. Był tylko mężczyzną, a ona piękną, zgrabną dziewczyną. Ciężko było nad sobą panować w jej towarzystwie. Zacisnął zęby.
- Nie mogę cię rozgryźć - przyznała.
Uśmiechnął się w duchu. Nikt tego nie potrafił.
- Nie ty jedyna.
- Denerwujesz mnie.
- Nie ciebie jedyną - odparł.
Miał ochotę wybuchnąć śmiechem, widząc jej naburmuszoną minę. Była piękna, nawet, gdy się złościła - a może zwłaszcza wtedy. Zapragnął ją pocałować. Wiedział, że nie może tego zrobić. Dostrzegł, że dziewczyna odrywa wzrok od jego szarych oczu i kieruje go na jego zaschnięte usta. Cholera, Carter, nie rób tego, pomyślał z żalem i odsunął się lekko. Jego oddech ponownie stał się ciężki. Próbował odwrócić od niej wzrok, ale nie potrafił.
- Malfoy - usłyszał.
Albo mu się wydawało, albo głos szatynki zadrżał. Dziewczyna spojrzała na niego błagalnie.
- Tak?
- Nienawidzę cię.
- Wiem, słońce.
- Pocałuj mnie.
Słysząc jej słowa wyszeptane rozpaczliwym tonem, przestał panować nad sobą. Wszystkie bariery odeszły w zapomnienie. Nie mógł się już dłużej powstrzymywać - nie, gdy sama prosiła o jego wargi. Pieprzyć to wszystko, pomyślał. Bez dłuższego namysłu złapał ją w talii i niemal brutalnie przyciągnął do siebie. Spojrzał w jej niebieskie, zamglone oczy. Bez słowa wpił się gwałtownie w jej usta. Ich języki zaczęły toczyć między sobą wojnę. Dziewczyna zarzuciła mu ręce za szyję, jedną dłoń wplatając w jego włosy. Mruknął cicho i przyciągnął ją jeszcze bliżej, chcąc pozbyć się zbędnych milimetrów, które ich dzieliły. Dziewczyna westchnęła cicho, kiedy zjechał swoimi pocałunkami na jej szyję.
Blondyn poczuł przypływ pożądania. Wiedział, że być może oboje będą tego żałować, ale nie dbał o to. To mogła być jedyna noc, w której mieli szanse zapomnieć o wszystkim, co ich otaczało. Oboje tego potrzebowali. Może dlatego szatynka nie protestowała, gdy jej koszulka wylądowała na ziemi. Z zachwytem przyglądał się jej piersiom; były małe, ale kształtne i jędrne. Jęknął cicho, kładąc na nich dłonie. Zaczął je masować, spoglądając co chwilę na twarz Elizabeth. Dziewczyna cicho wzdychała, uśmiechając się błogo. Niewiele myśląc, pochylił się i ponownie wpił w jej malinowe usta. Dziewczyna położyła dłonie na jego torsie. Nim się zorientował, popchała go na poduszkę. Z zadowoleniem rozłożył się wygodniej na jej łóżku. Zdjęła jego koszulkę, rzucając nią gdzieś w stronę okna. Pocałowała jego umięśniony tors i uśmiechnęła się do niego kpiąco. Mimo wszystko nadal pozostawali Carter i Malfoyem; cynicznymi, podłymi i ironicznymi arystokratami. Przygryzła wargę i pocałowała go. Jego ręce powędrowały w kierunku jej pupy. Zacisnął je na niej, co wywołało cichy jęk szatynki. Nim zdążył zareagować, pozbyła się jego spodni. Leżał pod nią w samych bokserkach.
- Tak się bawisz, Carter? - jęknął.
Po chwili pozbawił jej krótkich spodenek, które - jak reszta ubrań - wylądowały gdzieś obok łóżka. Uśmiechnął się lubieżnie i zaczął ssać jej nabrzmiały sutek. Dziewczyna jęknęła głośno, odchylając głowę do tyłu. Jego język jeździł po jej bladej, rozpalonej skórze, doprowadzając ją do szału. Elizabeth wpiła się w jego usta. Szatynka była świadoma tego, co robi. Wiedziała, że być może zaczną się przez to już zawsze unikać, że mogą tego żałować. Nie przejmowała się, że Ślizgon wcale nic do niej nie czuł i robił to jedynie po to, żeby ją zaliczyć. W tamtym momencie zupełnie nic nie miało znaczenia. Liczył się tylko on, jego język i dłonie, które doprowadzały ją do szału. Jeszcze żaden mężczyzna nie sprawił jej tyle przyjemności, nie wywołał u niej takich dreszczy. Pragnęła z całego serca, aby w końcu przestał się z nią bawić i przeszedł do sedna. Cały pokój wypełnił jej głośny jęk, kiedy dobrał się swoim gorącym językiem do jej miejsca intymnego. Penetrował jej wnętrze, doprowadzając ją do skraju wytrzymania.
- Malfoy... ty... podły... obślizgły... och! - krzyknęła.
Jej drobne, szczupłe ciało wygięło się w łuk z rozkoszy. Kiedy blondyn poczuł, że dziewczyna jest już na skraju wytrzymania, gwałtownie wszedł w nią. Jęknęła głośno. Nie dbali o to, że w dormitorium spały dwie przyjaciółki dziewczyny. Liczyły się tylko ich ciała złączone w jedno. Poruszał się w niej szybko i mocno. Ślizgonka wzdychała i krzyczała jego imię. Draco pomyślał, że jeszcze nigdy nie czuł się tak wspaniale - a przecież wiele dziewcząt przewinęło się przez jego łóżko. Carter działała na niego jak nikt inny - wystarczyło jej jedno spojrzenie, a czuł się podniecony. Nie rozumiał tego i nie chciał - najważniejsza była ona i to, co z nim robiła.
Złapał ją za pośladki i ścisnął je jak najmocniej, wywołując jej westchnięcie. Szatynka wpiła się w jego usta, a po chwili oboje doszli, zagłuszając swoje krzyki pocałunkiem.
*
Następnego ranka Astoria Greengrass obudziła się z uśmiechem na twarzy. Tego dnia wracała do domu, do rodziców. Miała przed sobą jeszcze trzy lata w zamku, więc nie martwiła się tym. Cieszyła się, że w końcu odpocznie od nauki i natrętnych nauczycieli.
Przeciągnęła się leniwie i spojrzała na zegarek. Wskazywał on godzinę dziewiątą. Pomyślała z ulgą, że zdąży na ostatnie śniadanie w tym roku szkolnym. Zwlokła się z pościeli i rozsunęła zasłony w oknie. Na zewnątrz świeciło słońce, a niebo było całkiem błękitne. Przyjęła to z radością. Podeszła do kufra, na którym leżały przygotowane na dzisiejszy dzień ubrania. Była już spakowana - nigdy nie zostawiała tego na ostatnią chwilę. Powlokła się w stronę łazienki, a później weszła pod prysznic. Zamknęła oczy, wyobrażając sobie, jak spędzi wakacje. Rodzice obiecywali, że zabiorą panny Greengrass do Turcji. Teraz, kiedy Albus Dumbledore zmarł, a Czarny Pan był coraz silniejszy, szczerze wątpiła w wyjazd. Większość czarodziei bała się o swoje życie - ukrywali się i chronili swoje domy zaklęciami. Westchnęła cicho i zmoczyła włosy. Perspektywa wojny strasznie ją przerażała. Wiedziała, że w ostatecznym starciu z Voldemortem polegnie wiele niewinnych osób. Nie mogła mieć pewności, że nie będzie to ona sama, lub ktoś bliski jej sercu. Wyobraziła sobie martwe ciała siostry, Seamusa, swoich przyjaciółek - po jej policzku spłynęła łza, która zmieszała się z zimnym strumieniem wody. Nie chciała o tym myśleć.
Ten rok szkolny tyle zmienił w jej życiu. Nie tylko jej - Dafne zaczęła w końcu, po tylu latach marzeń, spotykać się ze swoim ukochanym - Blaisem Zabinim. Astoria cieszyła się, że ta para była szczęśliwa i dobrze im się układało. Pansy i Potter co prawda rozstali się, ale nie wątpiła w ich uczucie; oboje się kochali i nikt, kto znał całą prawdę, nie mógł zaprzeczyć. Ona sama poznała najwspanialszą osobę w jej życiu, kogoś, kogo pokochała. Tak, miała dopiero czternaście lat, ale była bardzo dojrzała jak na swój wiek - o wiele bardziej poważna i rozsądna, niż niejeden siedemnastolatek. Wiedziała, że wiele osób mogło ją wyśmiać - nie dbała o to. Była gotowa wysłuchiwać rozbawionych: zakochana małolata, albo: on cię rzuci, słońce. Robiła to dla niego - dla ich wspólnego szczęścia. Kochała go całym sercem i wiedziała, że to z nim chce spędzić resztę swojego życia. Nie mogła mieć żadnej pewności, że się nie rozstaną - póki co wolała żyć chwilą i nie myśleć o złych rzeczach.
Najbardziej jednak zmieniła się Elizabeth. Niegdyś chłodna, obojętna na wszystko i bezuczuciowa Ślizgonka, teraz stała się czułą, radosną, trochę zagubioną i zakochaną nastolatką. A to wszystko dzięki głupiemu zakładowi - to on zmienił jej życie. Astoria była naprawdę szczęśliwa, że znalazła się jednak osoba, która była w stanie stopić lód z serca panny Carter. Nigdy nie pomyślałaby, że będzie to Draco Malfoy - cyniczny, podły, egoistyczny i rozpieszczony arystokrata. Nigdy za nim nie przepadała, a Elizabeth wręcz go nienawidziła - tymczasem to właśnie jego pokochała. To wydawało się takie nieprawdopodobne - ona i Draco Malfoy. Najpiękniejsza dziewczyna i najprzystojniejszy chłopak ze Slytherinu. Greengrass wiedziała, że oboje mają zbyt silne charaktery i ogniste temperamenty, aby stworzyć trwały związek. To jednak nie miało żadnego znaczenia.
Po jakimś czasie zorientowała się, że z prysznica leciała zimna woda. Wzdrygnęła się i wyskoczyła z kabiny, owijając się białym ręcznikiem. Dokładnie się powycierała, a następnie nałożyła krótką, czarną spódniczkę i biało-niebieską koszulkę z krótkim rękawem. Wyszła z toalety; w progu wyminęła ją rozwścieczona współlokatorka, która najwyraźniej długo czekała na swoją kolej. Astoria wymieniła uśmiechy z Luną Lovegood; blondynka siedziała po turecku na swoim łóżku i przeglądała nowe wydanie Żonglera.
- Smutno opuszczać bezpieczne miejsce, kiedy tak źle się dzieje.
Słowa wypowiedziane były przez czwartą mieszkankę dormitorium - Annabelle. Dziewczyna była bardzo wysoka i chuda niczym patyk. Na jej nosie widniały duże okulary. Miała krótkie sięgające ledwo do ramion włosy o kruczoczarnym kolorze. Krukonka była bardzo nieśmiała, przez co niewiele osób ją kojarzyło. Nie miała żadnej prawdziwej przyjaciółki - jedynie Luna od czasu do czasu wyciągała ją z sypialni na błonia.
- Racja - przyznała Astoria.
Nie gadajmy o tym, nie gadajmy o tym, nie gadajmy o tym.
- Boję się - wyznała szczerze brunetka.
Panna Greengrass zdziwiła się jej szczerością - zwykle skryta, teraz, po czterech latach zebrało jej się na wyznania. Spojrzała na nią podejrzliwie. Kiedy jednak dostrzegła na jej bladej twarzy smutek i zmartwienie, westchnęła.
- Wszyscy się boją, Annabelle.
- Wiem.
Astoria złapała szybko różdżkę i małą torebkę, po czym opuściła dormitorium. Nie chciała o tym rozmawiać. Nie chciała w ogóle o tym myśleć - ona również się bała i to z całego serca. Martwiła się - o siebie, o swoich rodziców, o siostrę, o przyjaciółki, o chłopaka, o nauczycieli, o każdego ucznia zamku, nawet tych najgorszych.
Radosnym krokiem weszła do Wielkiej Sali. Śniadanie się już zaczęło; miała szczęście, że dużo uczniów się nie pojawiło - gdyby było inaczej, musiałaby zjadać resztki. Spojrzała w stronę stołu Ślizgonów. Ze zdziwieniem zaobserwowała małe zmiany - Pansy i Dafne, które wyglądały na niewyspane i zdenerwowane, siedziały na jednym końcu stołu. Elizabeth natomiast zajmowała miejsce u boku Draco Malfoya, uśmiechając się do blondyna i czochrając jego włosy. Zamarła. Postanowiła najpierw się najeść, a potem dowiedzieć się, co się wydarzyło. Usiadła obok jakiegoś Krukona, którego nie kojarzyła i nałożyła sobie na talerz tosty.
*
- Chyba nie chcecie powiedzieć, że...
- Tak, Astorio, właśnie to chcemy powiedzieć!
Krukonka siedziała właśnie w Pokoju Wspólnym Ślizgonów, naprzeciwko siostry i Pansy. Na jej twarzy malowało się niedowierzanie i szok. Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała; to wydawało się kompletnie niemożliwe.
- Macie na to jakieś dowody? - spytała wojowniczo.
- Chyba wystarczy to, że kiedy się obudziłyśmy, zobaczyłyśmy porozwalane ubrania Effy i Malfoya - mruknęła Dafne.
- Nie wierzę.
- To uwierz.
Właśnie wtedy do pomieszczenia weszła Elizabeth Carter. Dziewczyna uśmiechnęła się do przyjaciółek siedzących na kanapie i podeszła do nich radośnie. Wyglądała na zmęczoną, ale zadowoloną. To tylko potwierdziło słowa dwóch Ślizgonek.
- Effy, to prawda? - spytała Astoria.
- To, że Dumbledore nie żyje? Owszem. To, że dzisiaj piękny dzień? Owszem. To, że przespałam się z Malfoyem? Owszem. - Krukonka jęknęła. - To, że twój kochaś czeka na ciebie z kwiatami w lochach? Prawdopodobnie tak, o ile nie mam zwidów.
Słowa szatynki podziałały na pannę Greengrass niczym kubeł zimnej wody. Dziewczyna zamrugała gwałtownie, a następnie, zanim ktokolwiek zdążył zareagować, niczym strzała wybiegła z Pokoju Wspólnego, zostawiając je same. Spojrzały po sobie i pokiwały głowami z dezaprobatą. Elizabeth rozsiadła się wygonie na kanapie.
- Effy... - zaczęła niepewnie Pansy.
Nie dokończyła, gdyż dostrzegła zirytowany wzrok panny Carter. Zarówno czarnowłosa, jak i blondynka postanowiły zakończyć ten temat i wypytać o wszystko dopiero w pociągu, gdzie szatynka nie będzie miała możliwości ich zabić, będąc kontrolowana przez nauczycieli. Parkinson westchnęła i spojrzała ukradkiem na Dafne. Greengrass wyglądała na dziwnie smutną przez cały dzień. Ślizgonka zanotowała w głowie, aby z nią porozmawiać.
- Nie chcę wyjeżdżać - wyznała Elizabeth.
Pansy nadal nie mogła przyzwyczaić się do zmiany przyjaciółki. Jeszcze rok temu zgrywała niedostępną, nikomu się nie zwierzała i udawała zimną i obojętną na wszystko i wszystkich. Teraz, kiedy kończyły szósty rok, była nie do poznania - szczera, pełna uczuć, słaba jak nigdy dotąd. Czarnowłosa musiała przyznać, że zdecydowanie wolała tę wersję - była o wiele bardziej ludzka.
- Wiem.
- Jeśli nie otrzymacie ode mnie żadnego listu w ciągu tygodnia...
- Będzie dobrze.
Dafne w głębi duszy nie była pewna własnych słów. Nikt nie mógł być pewien, co się stanie następnego dnia. Ludzie ginęli, a życie toczyło się dalej. Każdy mógł umrzeć; śmierć czekała tuż za rogiem. Westchnęła.
- Jasne.
W ponurych nastrojach i z niepewnością w sercach przesiedziały w Pokoju Wspólnym następne pół godziny, nie odzywając się do siebie ani słowem. Następnie skierowały się do dormitorium, aby zabrać kufry. W ciszy opuściły zamek, który zmienił się tak, jak one. To nie było już bezpieczne miejsce, to nie był ich dom.
Hogwart już nigdy nie miał być taki sam.
- Effy... - zaczęła niepewnie Pansy.
Nie dokończyła, gdyż dostrzegła zirytowany wzrok panny Carter. Zarówno czarnowłosa, jak i blondynka postanowiły zakończyć ten temat i wypytać o wszystko dopiero w pociągu, gdzie szatynka nie będzie miała możliwości ich zabić, będąc kontrolowana przez nauczycieli. Parkinson westchnęła i spojrzała ukradkiem na Dafne. Greengrass wyglądała na dziwnie smutną przez cały dzień. Ślizgonka zanotowała w głowie, aby z nią porozmawiać.
- Nie chcę wyjeżdżać - wyznała Elizabeth.
Pansy nadal nie mogła przyzwyczaić się do zmiany przyjaciółki. Jeszcze rok temu zgrywała niedostępną, nikomu się nie zwierzała i udawała zimną i obojętną na wszystko i wszystkich. Teraz, kiedy kończyły szósty rok, była nie do poznania - szczera, pełna uczuć, słaba jak nigdy dotąd. Czarnowłosa musiała przyznać, że zdecydowanie wolała tę wersję - była o wiele bardziej ludzka.
- Wiem.
- Jeśli nie otrzymacie ode mnie żadnego listu w ciągu tygodnia...
- Będzie dobrze.
Dafne w głębi duszy nie była pewna własnych słów. Nikt nie mógł być pewien, co się stanie następnego dnia. Ludzie ginęli, a życie toczyło się dalej. Każdy mógł umrzeć; śmierć czekała tuż za rogiem. Westchnęła.
- Jasne.
W ponurych nastrojach i z niepewnością w sercach przesiedziały w Pokoju Wspólnym następne pół godziny, nie odzywając się do siebie ani słowem. Następnie skierowały się do dormitorium, aby zabrać kufry. W ciszy opuściły zamek, który zmienił się tak, jak one. To nie było już bezpieczne miejsce, to nie był ich dom.
Hogwart już nigdy nie miał być taki sam.
Salazarze, strasznie mi miło słyszeć takie słowa :) Cieszę się, że Ci się podoba i bardzo dziękuję za tak cudowny komentarz. Ja również pozdrawiam ;)
OdpowiedzUsuńRozdział bardzo mi się podobał :) Nie wiedziałam, że po śmierci Dumbledora dojdzie do czegoś takiego między Effy, a Draco. Jest tylko mała niezgodność z książką. Chłopcy nie mogli przebywać w dormitoriach dziewczyn, bo był to chronione jakimś zaklęciem, ale dziewczyny u chłopaków tak. Było dużo momentów, w których się śmiałam, ale też i smuciłam. To naprawdę wielka sztuka tak wpływać na czytelników. z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy :)
OdpowiedzUsuńZdawało mi się, że jest tak tylko u Gryfonów, ale może się mylę ;)
UsuńDziękuję za komentarz ;)