Rozdział 18: W bibliotece

piątek, 1 maja 2015
          Kiedy przekroczyła próg rezydencji państwa Carter, poczuła znajomy chłód. Właśnie takie było jej powitanie co rok, kiedy wracała z Hogwartu. Jak zawsze, jedynie skrzat pofatygował się i czekał na nią przed drzwiami. Skinęła bez słowa głową w jego stronę, a on uchylił się tak nisko, że dotykał długim nosem podłogi. Wyminęła go i weszła po schodach na górę.
          Była do tego przyzwyczajona. To, że wróciła, nie było niczym szczególnym. Nieważne, że rodzice nie widzieli jej dziesięć miesięcy - to nie ona się tutaj liczyła. Ważniejszy był ich pan, Lord Voldemort. Żałowała, że urodziła się w rodzinie arystokratów. Westchnęła i cisnęła kufrem gdzieś w kąt pokoju, do którego weszła kilka sekund wcześniej. Rozejrzała się; pomimo upływu czasu, nic się w nim nie zmieniło. Jedynie brak kurzu na ciemnych meblach świadczył o czyjejś obecności. Gdyby nie skrzaty, byłoby tam niezwykle brudno. Szatynka rzuciła się na łóżko; pościel była zimna. Ułożyła się wygodnie na plecach, ręce położyła wzdłuż, po czym spojrzała na sufit. Był tak samo biały, jak zawsze. Prychnęła. Nic się tam nie zmieniało. Te same meble, ta sama pościel, te same ściany, ten sam chłód i ci sami, obojętni ludzie. Wcale nie czuła się, jakby była w domu.
          - Pieprzeni arystokraci - warknęła.
          Czasem zastanawiała się, co by było, gdyby urodziła się w zwykłej, magicznej rodzinie, w domu pełnym ciepła i miłości. Brakowało jej tego, choć nigdy tego nie miała. Nie wiedziała, jak to jest wracać ze szkoły i być powitanym radosnym uściskiem matki. Nie znała uczucia, jakie towarzyszyły nastolatkom, gdy ich ojciec wypytywał o to, czy mają już chłopaków. I jedynie jedenastoletni Tom nie był jeszcze wyprany z uczuć; tylko on w ich domu wnosił choć odrobinę szczęścia i ciepła. Wiedziała jednak, że za parę lat to przeminie.
          Westchnęła głośno i usiadła. Była sama - jej młodszy brat wysiadł z pociągu i oznajmił jej, że wróci wieczorem, gdyż spędzi południe u kolegi. Rodzice natomiast z pewnością przebywali właśnie w Malfoy Manor, u boku swego pana. Nie potrafiła pojąć, jak Narcyza mogła zgodzić się przetrzymywać we własnym domu Voldemorta. Po chwili pomyślała, że kobieta nie miała wyboru i została do tego zmuszona przez męża. Wiedziała, że pani Malfoy nie jest taka, jak wszyscy arystokraci - owszem, była chłodna i wyniosła, ale gdzieś w jej oczach szesnastolatka dostrzegała troskę, zmartwienie, wielki strach i miłość. Dlatego czuła do niej sympatię - mimo czystokrwistego rodu i męża tyrana pozostały w niej uczucia. Odgarnęła ciemne włosy z twarzy. Jak zwykle nie miała co robić. Rezydencja Carterów była znacznie oddalona od pozostałych posiadłości w Londynie. Nie mogła więc liczyć na towarzystwo z zewnątrz.
          Rozejrzała się po sypialni. Rozpaczliwie szukała przedmiotu, który choć na chwilę wzbudziłby w niej zainteresowanie. Niestety, niczego takiego nie znalazła. Wywróciła oczami i wyszła, trzaskając drewnianymi, ciemnymi drzwiami. Ruszyła wolnym krokiem korytarzem. Ściany pomalowane były na zielono; lubiła ten odcień, więc nie miała nic przeciwko. Nie podobały jej się jednak fotografie, których było tam setki. Widziała swoją matkę, ojca, siebie, kiedy była jeszcze mała i Toma. Inne zdjęcia przedstawiały całkowicie nieznane jej osoby - najprawdopodobniej jej przodków. Jej matka zawsze interesowała się zarówno drzewem genealogicznym rodziny, jak i ich historią. Przez tę pasję w ich domu stworzono bibliotekę wypełnioną tysiącami ksiąg. Elizabeth zawsze chowała się tam, gdy czuła złość. Mogła mieć pewność, że nikt jej nie znajdzie między wielkimi regałami. Właśnie tam postanowiła udać się również tym razem.
          Biblioteka znajdowała się pod posiadłością Carterów; niegdyś była to piwnica. Pomieszczenie oświetlane było setkami lamp świecących na biało i zielono. Ściany wykonane były z jasnych cegieł. Podłoga wyłożona była ciemnobrązowymi panelami. Wszystko urządzała osobiście pani domu - to było jej miejsce, dlatego też ojciec się nie sprzeciwiał. Elizabeth musiała przyznać, że odziedziczyła gust po Valerie - również uwielbiała zestawienie jasnych i ciemnych kolorów oraz barw Slytherinu.
          Dziewczyna ruszyła powolnym krokiem przed siebie, po chwili znikając między wysokimi regałami wypełnionymi setkami książek. Znała je wszystkie niemal na pamięć - w dzieciństwie biblioteka była jedynym miejscem, w które mogła się udać, aby się nie nudzić. Przeczytała niemal połowę wszystkich zebranych ksiąg. Jedynie jeden dział nigdy nie został przez nią odkryty; dział Czarnej Magii. Matka zawsze zabraniała jej tam chodzić i czytać artykuły, które mogła w nim znaleźć. Nigdy szczególnie nie pchała się do tego miejsca. Nie była zainteresowana Czarną Magią. Tego dnia nie mogła się jednak powstrzymać.
          Rozejrzała się niepewnie, jakby chcąc sprawdzić, czy nikt jej nie obserwuje. Po chwili kiwnęła sama do siebie głową i powoli zagłębiła się w nieznanym jej dziale. Do tego miejsca dochodziło o wiele mniej światła, dodając mu mrocznego i przerażającego wyglądu. Jedynie zielone pochodnie oświetlały drogę. Regały były o wiele wyższe i wykonane z ciemniejszego, niemal czarnego drewna. Księgi obite były w skórzane okładki, większość z nich wyglądała, jakby nigdy nie była otwierana. Dziewczyna czuła dziwne podniecenie; była w zakazanym miejscu, ryzykując gniewem ojca i matki. Uśmiechnęła się do siebie pod nosem; nikt nie miał prawa jej rozkazywać, zwłaszcza oni - nigdy nie byli dla niej jak prawdziwi rodzice. Spojrzała w lewo, szukając czegoś, co wzbudziłoby u niej zainteresowanie. Żadna z książek niczym się od siebie nie różniła - wszystkie były czarne i skórzane, ozdabiane srebrnymi nićmi. Ruszyła dalej. Z każdym krokiem było coraz ciemniej; w końcu nie dostrzegała zupełnie nic. Przełknęła ślinę i spojrzała do tyłu; nie widziała drogi powrotnej. Mogła się spodziewać, że to nie będzie takie proste.
          Wiedziała, że nikt nie będzie jej tam szukał. Znalazła się w pułapce bez wyjścia. Szła na oślep, wyciągając dłonie przed siebie, aby na nic nie wpaść. Warknęła głośno, gdy potknęła się o coś twardego. Niemal wylądowała na ziemi; w ostatniej chwili złapała równowagę i odetchnęła z ulgą. Parę sekund później schyliła się pospiesznie, aby zbadać niebezpieczny element na podłodze. Jej szczupła dłoń natrafiła na coś wielkiego i twardego. Niewiele myśląc, złapała za to.
          - To książka - szepnęła sama do siebie.
          Dokładnie wymacała przedmiot, jakby obawiając się, że okaże się jakimś paskudnym potworem zagrażającym jej życiu. Z ulgą stwierdziła, że nic takiego nie nastąpiło. Odwróciła się do tyłu i ruszyła szybko przed siebie z nadzieją, że uda jej się opuścić mroczny dział. Obiecała sobie, że następnym razem będzie przestrzegała zasad matki. Przechodząc między wysokimi regałami, słyszała dziwny syk dochodzący gdzieś z końca korytarza. Zacisnęła zęby, starając się ukryć strach. Bała się i to bardzo - w domu Carterów można było znaleźć wszystko, biorąc pod uwagę, że i pani, i pan domu praktykowali Czarną Magię.
          Podejrzany odgłos wydawał się coraz donośniejszy, zupełnie, jakby stworzenie lub rzecz wydające go stało tuż obok szatynki. Dziewczyna odgarnęła włosy ze spoconego ze strachu, zmarszczonego czoła. Oddychała ciężko, starając się zachowywać jak najciszej. Znów zachowała się jak idiotka - najpierw Zakazany Las, potem niebezpieczny dział w bibliotece. Jęknęła rozpaczliwie, kiedy wpadła na zimną ścianę. Czuła się jak w labiryncie bez wyjścia. Była zupełnie bezsilna; żałowała, że nie zabrała ze sobą różdżki. Gdyby tylko miała ją przy sobie, nie zważałaby na zakaz używania czarów poza szkołą. Dźwięk dochodzący z kąta stawał się coraz bardziej złośliwy i mrożący krew w żyłach.
          Nagle wszystko ustało. Światła na ułamek sekundy oświeciły całe pomieszczenie, a syk ustał. Elizabeth poczuła ulgę i kiedy miała puścić się biegiem w stronę wyjścia z biblioteki, poczuła, jak coś zaciska się na jej prawej dłoni. Spojrzała w bok i krzyknęła ze strachu. Całe jej ciało przeszły dreszcze; szesnastolatka była przerażona. W jej oczach stanęły łzy, a ona dygotała. Zacisnęła zęby.
          - Witaj, Elizabeth.

*
          Siostry Greengrass zostały powitane przez uradowaną matkę. Kobieta bardzo stęskniła się za córkami - bez nich dom był dziwnie cichy i pusty. Nim obie zdążyły się odezwać, matka zaciągnęła je do wielkiej jadalni i rozkazała usiąść. Wykonały jej polecenie bez sprzeciwów; po chwili stały przed nimi kubki z zimnym sokiem dyniowym.
          - Opowiadajcie - uśmiechnęła się Marie.
          Pani Greengrass była bardzo wysoką szatynką. Nie była zbyt szczupła, ale nie można było nazwać jej grubą. Jej kręcone włosy sięgały za łopatki. Na jej twarzy zawsze malował się spokój, duma, ale także radość. Mimo, że poślubiła Śmierciożercę, była szczęśliwa. Kochała swojego męża z całego serca - wyszła za niego z przymusu, jednak wystarczyło parę miesięcy, aby się do niego przywiązała. Taką samą miłością darzyła swoje córki - były jej skarbami, dla których gotowa była poświęcić wszystko. Zawsze starała się zapewnić Dafne i Astorii wszystko, co najlepsze. Nie chciała wychowywać ich tak, jak robiła to większość rodzin arystokratycznych. Pragnęła podarować im całą swoją miłość. Wbrew pozorom, które stwarzała, była dobrą kobietą.
          - Było jak co roku - odparła Dafne.
          Owszem, skłamała. Żaden, nawet najmniejszy szczegół w zakończonym już roku szkolnym nie przypominał poprzedniego. Obie siostry zmieniły się - były o wiele bardziej dojrzałe, zakochane po uszy i radosne. Miały nadzieję, że ten stan nie zmieni się przez długi czas.
          - Dzień dobry - usłyszały.
          W progu jadalni stanął pan Greengrass. Mężczyzna był niezwykle wysoki i dobrze zbudowany. Miał blond włosy i brązowe, niemal czarne oczy. Odziany był w czarną marynarkę i tego samego koloru spodnie. Na jego zmęczonej twarzy wykwitł słaby uśmiech.
          - Później i tak was o wszystko wypytam - szepnęła Marie, a następnie wstała.
          Podczas kiedy rodzice przywitali się czułym, krótkim pocałunkiem, Dafne i Astoria wymieniły się spojrzeniami; miały nadzieję, że pani domu jednak zrezygnuje z dowiadywania się czegoś na temat szkoły. Obie były doskonale świadome, że rozzłościłyby matkę, wyznając, że obie mają chłopaków. Blondynce przeznaczony był Francuz, którego imienia nie pamiętała. Młodsza siostra wiedziała, że i ona w najbliższym czasie dowie się, kto został wybrankiem jej rodziców. Nie chciały o tym myśleć.
          Czas mijał niezwykle szybko; nim się zorientowały, na wielkim stole pojawił się obiad.
          - A więc, droga Dafne, myślę, że jesteś świadoma tego, co nastąpi po zakończeniu przyszłego i ostatniego roku w Hogwarcie?
          Zacisnęła zęby; nie chciała, aby ktokolwiek jej o tym przypominał.
          - Kochanie, myślę, że mamy jeszcze dużo czasu na takie rozmowy...
          - Nie, Marie. Dafne powinna wiedzieć wszystko.
          Rzuciła pełne rozpaczy spojrzenie siostrze. Dziewczyna ledwo zauważalnie uniosła kciuk w górę, chcąc dodać jej otuchy - wiedziała, że niewiele to pomogło.
          - Dobrze, więc słucham - powiedziała z niechęcią blondynka.
          - Znasz już Fabiena.
          Westchnęła.
          - Owszem, znam.
          - Ale nie wiesz o nim zupełnie nic - kontynuował ojciec, nie zwracając uwagi na jej zniechęconą i zdenerwowaną minę.
          - Może to i lepiej - warknęła.
          Pan Greengrass zignorował jej uwagę; spojrzał na nią ze spokojem i nawet uśmiechnął się lekko, co doprowadziło blondynkę do szału. Nie chciała wychodzić za tego zupełnie nieznanego jej Francuza. Nie był zbyt przystojny, spędzał przed lustrem więcej czasu, niż ona sama i była przekonana, że nie potrafił wymówić nawet najprostszych zaklęć. Jedynie jego bogactwo odpowiadało jej rodzicom - tego była pewna.
          - Pochodzi z bardzo szanowanej rodziny. Jego ojciec pracuje we Francuskim Ministerstwie Magii. Fabien jest od ciebie starszy o dwa lata, uczęszczał do Beauxbatons. Mieszka w Paryżu, ma własną posiadłość...
          - Którą zapewne kupił mu tatuś - mruknęła.
          - ... i wielu służących. Wydaje się idealnym partnerem dla ciebie, córko. Wierzę, że będziecie tworzyć zgodne małżeństwo i z czasem przyzwyczaicie się do tej sytuacji - zakończył.
          W oczach panny Greengrass zaszkliły się łzy; dostrzegła je jedynie Astoria siedząca naprzeciw. Blondynka pospiesznie przymknęła powieki, chcąc powstrzymać szloch. To wszystko wydawało się tak nierealne - przecież to Blaise miał zostać jej mężem, to dla niego miała ubrać piękną, białą suknię. Nie kochała i nie zamierzała pokochać Fabiena. Najważniejszy był Zabini, a tymczasem nie byli sobie pisani.
          Astoria wiedziała, że czeka ją to samo. Nie rozmawiała o tym z Seamusem - miała w końcu czternaście lat, mogło się jeszcze wiele wydarzyć. Nie miała stuprocentowej pewności, że to Finnigan będzie jej wybrankiem, z którym zapragnie spędzić resztę życia. Owszem, kochała go, ale była świadoma swojego wieku i tego, że uważana była jeszcze za dziecko. Nie chciała planować zbyt wcześnie przeszłości. Wolała żyć tym, co było. Przyszłość wydawała się wielką, czarną dziurą.
          - Astorio - zwrócił się do niej pan Greengrass.
          Poczuła dreszcze przechodzące całe jej ciało; wiedziała, co to oznaczało. Nadszedł czas na poznanie imienia swojego wybranka. Nie do końca swojego, pomyślała z żalem. Czuła ogromny stres - bała się, że mężczyzna, którego dane jej będzie poślubić, okaże się jakimś kretynem.
          - Tak, tato?
          Dafne widząc zmartwienie i niepewność na jej twarzy, położyła rękę na jej dłoni, aby dodać jej otuchy. Dostrzegły podejrzliwe spojrzenie Marie; kobieta nie zabrała jednak głosu, czekając, aż mąż zrobi to pierwszy.
          - Masz już czternaście lat. Powoli stajesz się kobietą - uśmiechnął się do niej lekko.
          Nie odwzajemniła gestu. W przeciwieństwie do niego, wcale nie miała powodów do radości. Mężczyzna cieszył się, ba, był dumny z tego, że wyda swoje dwie córki za mąż. Wiedział, że obie są piękne i mądre. Zapewne było wielu kandydatów proszących o ich rękę.
          - Wiem.
          - Więc domyślasz się, że tobie również trzeba wybrać męża, kochanie - odezwała się jej matka.
          Astoria spojrzała na nią spod byka; było jej niedobrze. Gwałtownie zabolał ją brzuch, a ona zacisnęła zęby. Bała się, okropnie się bała. Za chwilę mogła dowiedzieć się, że jej małżonkiem zostanie jej największy wróg lub ktoś, kogo inteligencja jest niższa od krzesła. Dafne zacisnęła mocniej dłoń na jej ręce. Spojrzała na nią krótko.
          - Tak, mamo.
          - Myślę, że będziesz chciała go poznać.
          - Ja...
          - Doskonale - przerwał pan domu. - A więc w przyszłym tygodniu zaprosimy twojego wybranka i jego rodziców na uroczysty obiad. Będziecie mieli okazję lepiej się poznać, porozmawiać. Co ty na to, kochanie?
          Zapadła cisza. Siostry wymieniły się poirytowanymi spojrzeniami.
          - To wspaniały pomysł - warknęła szatynka.
          Chwilę później, nim ktokolwiek zdążył zareagować, poderwała się z miejsca i wybiegła z jadalni, trzaskając drzwiami. Marie i jej mąż spojrzeli na siebie, po czym oboje wzruszyli ramionami. I jedynie Dafne miała ochotę zaszlochać, krzyknąć, że się sprzeciwia. Żałowała, że ona i jej siostra nie mogły same decydować o swojej przyszłości.
          Nie mogły wyjść za kogoś, kogo nie kochały.

*
          Blaise Zabini został obudzony przez natrętne stukanie. Spojrzał zaspanym wzrokiem w stronę okna; tak, jak się spodziewał - za szybą dostrzegł śnieżnobiałą sowę Dafne. Uśmiechnął się pod nosem i leniwie przeciągnął się. 
          Kiedy wrócił do domu ze stacji, nie dostrzegł żadnej żywej istoty w domu. Wiedział, że jego matka najwyraźniej umówiła się na spotkanie z nowym przyszłym mężem. Był tak zmęczony podróżą pociągiem, że niemal natychmiast wbiegł do swojej sypialni i położył się w łóżku, momentalnie zasypiając. 
          Podszedł powoli do okna, wpuszczając ptaka i odwiązując list z jego nóżki. Sowa najwyraźniej nie czekała na odpowiedź, bo natychmiast odleciała. Nieco go to zdziwiło - kiedy jeszcze w zamku stęskniona blondynka pisała do niego, jej ptak czekał, aż brunet odpisze. Zawsze dziobał go, aby jak najszybciej naskrobał coś w odpowiedzi. Postanowił to jednak zignorować. Wrócił do łóżka, rozkładając się wygodnie na miękkiej pościeli. W jego sypialni przeważały jasne odcienie; białe ściany oraz sufit, meble wykonane z jasnego drewna, puchaty dywan o kolorze kawy z mlekiem. Nienawidził ciemności - w dzieciństwie zawsze spał z zapalonym światłem. Tak zostało mu do dnia dzisiejszego, kiedy miał już prawie siedemnaście lat. Dlatego też uparł się na jak najjaśniejsze kolory - nie mógłby zasnąć, mając ciemnobrązowe lub zielone ściany.
          Niepewnie rozwinął pergamin. 

Blaise,

     z pewnością dziwi Cię, że moja sowa nie czekała na Twoją odpowiedź. 
Nie potrzebuję jej, bo wiem, czego powinnam się wtedy spodziewać. Przejdę
od razu do rzeczy, żeby niepotrzebnie nie przeciągać.
     Wiem, że to, co przeczytasz, może Cię zranić. Uwierz, że dla mnie to równie,
a może nawet bardziej bolesne. Nie muszę Ci mówić, jak ważny dla mnie jesteś.
Zakochałam się w Tobie już dawno temu i to była ogromna radość, kiedy w końcu
zwróciłeś na mnie uwagę. Czułam się przy Tobie cudownie - dawałeś mi ciepło, 
poczucie bezpieczeństwa, miłość. Oddałam Ci całe swoje serce, nie licząc się z tym,
jak bardzo mogę przez to cierpieć. To nieważne - dla Ciebie mogłabym być torturowana.
Dziwią Cię moje wyznania, prawda? Nigdy nie rozmawialiśmy o uczuciach. Oboje
jesteśmy zbyt skryci i tajemniczy. Dlatego też nie wiemy o sobie wszystkiego. Owszem,
ufam Ci i wierzę, że Ty mi również. Nie chodzi tu jednak o zaufanie, lecz o fakty.
W każdej czystokrwistej rodzinie to matki i ojcowie wybierają swoim dzieciom mężów
oraz żony. Jestem pewna, że Twoja mama również stosuję tę właśnie zasadę. Widzisz, w
mojej rodzinie każda tradycja jest ważna. Zwłaszcza typowanie wybranka dla swojej córki.
Pewnie już się wszystkiego domyśliłeś, ale muszę to napisać. Moja ręka została oddana
Fabienowi. Jest z Francji, mieszka w Paryżu i jest dwa lata starszy. Ukończył Beauxbatons,
ma własną posiadłość i służbę. Mój ojciec jest nim zachwycony i wątpię, aby cokolwiek
było w stanie nakłonić Go do zmiany decyzji, nawet ja. Nie mam zupełnie żadnego wpływu
na swoją przyszłość. Nie mogę się sprzeciwić - to byłby cios zarówno dla ojca, jak i matki.
Nie chcę ich ranić. Nie chcę jednak łamać serca Tobie, choć wiem, że już to zrobiłam.
Wybacz mi. Może nie jesteśmy sobie pisani, Blaise. Wolę to sobie tłumaczyć w ten sposób.
Wiem, że zawsze udajesz twardego, ale dobrze Cię znam - jestem pewna, że choć jedna łza
spłynęła po Twoim policzku. Nie wiem, czy kiedykolwiek będziesz w stanie mi to wybaczyć.
Mimo wszytko przepraszam, chociaż to niczego nie zmieni. Chcę Ci powiedzieć, że byłeś 
najlepszym, co mnie spotkało w życiu. Nie żałuję żadnej chwili spędzonej z Tobą i wiem,
że Ty również nie żałujesz. Nigdy o Tobie nie zapomnę.
     Moje uczucie do Ciebie nigdy nie wygaśnie, Blaise. Kiedy mówię na zawsze, mówię
prawdę. Niestety, szczęście nie jest nam pisane. Wierzę, że kiedyś znajdziesz kobietę, którą
pokochasz równie mocno, a może nawet mocniej, niż mnie. Na razie wolę jednak o tym nie 
myśleć, bo to boli. Wybacz mi.

Kocham Cię,
Twoja na zawsze, Dafne

         Czytał list kilka razy, chcąc upewnić się, że nie ma zwidów. Nie mógł i nie chciał w to uwierzyć. Jego oczy były wilgotne od słonych, szczerych łez. Nie płakał często - można powiedzieć, że niemal nigdy. To był cios poniżej pasa.
          Kobieta, którą pokochał całym swoim mrocznym sercem, oświadczyła mu, że odchodzi. To był koniec ich szczęścia, koniec ich uczucia. Pociągnął nosem. Wiedział, że nie zrobiła tego z własnego wyboru. Musiała tak postąpić. Przymknął powieki, chcąc na zawsze przestać czuć cokolwiek. 
          Wraz z jej odejściem, odeszło jego serce.

*
          Nie mogła uwierzyć w to, co widziała. To wydawało się zupełnie nieprawdopodobne - czuła jednak strach i chłód, który upewniał ją, że to rzeczywistość. Oddychała ciężko, bojąc się, że każde zaczerpnięcie powietrza może być jej ostatnim. Na widok obrzydliwego uśmiechu na twarzy osoby stojącej przed nią, czuła przerażenie.
          Nie wiedziała, jak się tam dostał, ani jaki miał w tym cel. Ścisnęła mocniej czarnomagiczną książkę, jakby licząc na to, że zabierze ją jak najdalej od zakazanego działu w bibliotece. Chciała, aby to wszystko okazało się koszmarem, z którego za chwilę się wybudzi. 
          - Zapewne dziwi cię moja wizyta.
          Jego głos przesiąkał chłodem i obojętnością. Zadrżała.
          - Pozwól, że ci to wyjaśnię - zaczął z udawanym uśmiechem. - Otóż z tego, co mi wiadomo, twój ojciec bardzo rozczarował się twoim zachowaniem podczas przerwy świątecznej. Miałaś wrócić do domu, a jednak przykry wypadek uniemożliwił ci to. Mam rację? - syknął.
          Kiwnęła głową. Strach, który wcześniej ją ogarnął, powoli znikał. Nie wiedziała, dlaczego. 
          - Domyślam się, że się mnie boisz, Elizabeth. Myślę, że o wiele lepiej będzie nam się rozmawiało, gdy nieco zmienię swój wygląd - stwierdził.
          Na początku nie zrozumiała jego słów. Spojrzała na niego ze zdziwieniem, a następnie zamrugała, oddychając głęboko. Po chwili jednak przerażenie zmieniło się w niedowierzanie i szok. Nie mogła uwierzyć w to, co widziała. Zamrugała szybko, jakby licząc na to, że wszystko zniknie. Nic takiego się nie stało.
          Stała twarzą w twarz z Tomem Riddlem. 
          - O tak, zdecydowanie łatwiej będzie nam się rozmawiało.
          To było tak nieprawdopodobne, że szatynka nie mogła w to uwierzyć. Uszczypnęła się ukradkiem w ramię. Nie obudziła się - a więc to wcale nie był zły sen. Lord Voldemort, najpotężniejszy i najgroźniejszy czarodziej na świecie, zjawił się z wizytą właśnie u niej. Na dodatek, przybrał swoją dawną postać - nie widziała zniekształconej twarzy bez nosa, lecz przystojną twarz około siedemnastoletniego chłopca. Nie miała pojęcia, że właśnie tak wyglądał w przeszłości. Ze zdziwieniem stwierdziła, że jej serce zabiło mocniej.
          - A więc, moja droga...
          - Dlaczego tu jesteś? - przerwała mu.
          Nie była pewna, czy Tom nie wpadnie w złość, słysząc, że zwróciła się do niego na ty. Na szczęście nie dostrzegła gniewu w jego zielonych oczach. Niemal odetchnęła z ulgą. Próbowała opanować drżenie dłoni. Chłopak uśmiechnął się do niej; zdecydowanie dodawało mu to uroku. Opanuj się, kretynko! To Volemort, warknęła do siebie w myślach, karcąc się za głupie zachowanie. 
          - To bardzo proste, Elizabeth - odparł, wymawiając jej imię z dziwną rozkoszą. - Jesteś silną, mądrą czarownicą. Masz niezwykłe zdolności, potrafisz opanować nawet najtrudniejszą magię. Obserwowałem cię od dłuższego czasu. Doskonale ukrywasz uczucia - dodał jakby od niechcenia. 
          Przełknęła ślinę. Czarny Pan wyznał, że ją śledził. Na dodatek wcale nie wyglądał tak odrażająco i strasznie, jak zawsze. Pomyślała nawet, że gdyby nie był najgroźniejszym czarnoksiężnikiem wszech czasów, mogłaby stwierdzić, że jej się podoba. 
          - Rozumiem - odparła, choć wcale nie rozumiała.
          - Byłabyś bardzo przydatna w moich szeregach, moja droga. Wyobraź sobie, jakich rzeczy moglibyśmy razem dokonać. Oboje jesteśmy sprytniejsi, niż ci wszyscy beznadziejni czarodzieje. Nie dosięgają nam do pięt, Elizabeth. Wiem, że w głębi duszy podzielasz moje zdanie. Mam rację? - syknął tuż przy jej uchu.
          Zadrżała.
          - Nie jestem taka, jak ty.
          - Masz rację, Elizabeth. Różnimy się pod wieloma względami, aczkolwiek równie wiele nas łączy. 
          - Mylisz się.
          Czarny Pan zamilknął i spojrzał na nią uważnie. Czuła jego przeszywający wzrok i nagle poczuła się niezręcznie; mógł w każdej chwili wedrzeć się do jej głowy, poznać jej wszystkie myśli, wspomnienia, pragnienia. Odrzuciła od siebie tę myśl i spojrzała mu hardo w oczy. Nie obawiała się go - nie, kiedy był Tomem Riddlem. Postać Voldemorta wzbudzała w niej strach. Nie potrafiła jednak bać się siedemnastoletniego, przystojnego chłopaka. 
          - Dlaczego to zrobiłeś?
          - Co masz na myśli, Elizabeth?
          Wymówił jej imię zaledwie kilka razy, a jednak już zdążyła znienawidzić sposób, w jaki je wypowiadał. Czuła dreszcze za każdym razem, gdy słyszała je z jego ust. Podobało jej się to, cholera.
          - Dlaczego zmieniłeś swój wygląd?
          Tom zaśmiał się i przejechał dłonią po brązowych włosach. Wyglądał tak niewinnie jako nastolatek - nie dziwiła się, że nikt nie spodziewał się tego, kim stanie się w przyszłości. Poczuła przypływ sympatii; przypomniała sobie, kim naprawdę jest. Sympatia zniknęła.
          - Przemyśl moją propozycję, droga Elizabeth.
          - Nie odpowiedziałeś na pytanie.
          - Odpowiem, kiedy tylko zechcesz. Najpierw jednak spróbuj mnie znaleźć. Kiedy tylko zechcesz - powtórzył, po czym rozpłynął się w powietrzu.
          Kiedy zniknął, światła gwałtownie zabłysły, oświetlając cały dział. Dziewczyna westchnęła ciężko, a jej dłonie po chwili przestały drżeć. W jej błękitnych oczach pojawiło się zainteresowanie. 
          Czy mądre byłoby poznać Czarnego Pana?
          Doskonale znała odpowiedź. Nie mogła być aż tak głupia i naiwna. Zrobił to, chcąc nią zmanipulować. Tak bardzo pragnął jej po swojej stronie, że pofatygował się do jej posiadłości i nawet powrócił do postaci z przeszłości. Jęknęła; zupełnie niczego nie rozumiała. Osunęła się po zimnej, kamiennej ścianie, chowając twarz w dłoniach.
          Wszystko stało się niejasne.          

1 komentarz

  1. Ten rozdział był smutny, szczególnie przy scenie z rodzicami sióstr Greengrass. No i kiedy Blaise czytał list od Dafne. Mam nadzieję, że jakoś im się ułoży. Bardzo fajnie podzieliłaś fragment z Elizabeth w bibliotece. Kompletnie nie spodziewałam się Voldemorta, myślałam, że to syczenie to Nagini albo Bazyliszek. Zaskoczyła mnie jego zmiana wyglądu i propozycja dla Effy. Przez chwilę myślałam, że chce ją już uczynić śmierciożercą. Z niecierpliwością czekam na dalszą część :)

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy