Rozdział 22: Nigdy nie będę twoja

sobota, 13 czerwca 2015
          - Dalej nie potrafię tego zrozumieć.
          Pansy Parkinson po raz setny w ciągu kilku minut jęknęła i wywróciła oczyma, słysząc słowa upartej i natrętnej przyjaciółki. Dafne marudziła przez cały czas, od kiedy wróciły z Londynu. Przez pierwsze piętnaście minut brunetka dzielnie znosiła paplaninę blondynki. Kiedy minął jednak kolejny kwadrans, traciła panowanie nad sobą. Miała ochotę rozszarpać pannę Greengrass. Astoria smacznie spała na łóżku Pansy, zmęczona całym zajściem. Była najbardziej ranna z całej trójki.
          - Dafne, na Salazara! Powinnyśmy być mu wdzięczne, że akurat wtedy tam wszedł - warknęła ze złością i zirytowaniem, odgarniając włosy z twarzy.
          Usłyszała prychnięcie przyjaciółki; zagotowała się w środku i zacisnęła mocno pięści.
          - Och, rzeczywiście, to musiał być zwykły zbieg okoliczności.
          - Dafne!
          - No co? - jęknęła.
          Zapadła cisza. Pansy mierzyła ją pełnym jadu wzrokiem; gdyby mogła, już dawno rzuciłaby na nią zaklęcie wyciszające. Musiała się jednak powstrzymać i ostatkami sił zachować spokój. Nie rozumiała, dlaczego Dafne drążyła temat. Draco uratował je, ponieważ nie był zły i ona doskonale o tym wiedziała. Była mu wdzięczna z całego serca; gdyby nie on, być może leżałyby już martwe.
          - Och, no nie obrażaj się.
          - Nie obrażam. Po prostu nie rozumiem, dlaczego tak bardzo cię to dziwi.
          Panna Greengrass westchnęła ciężko.
          - To wydaje się niedorzeczne, Pans. W końcu Malfoy sam jest Śmierciożercą - mruknęła.
          Parkinson zacisnęła zęby ze złości. W myślach policzyła do dziesięciu, chcąc się uspokoić. Niestety, to ani trochę nie pomogło - nadal pragnęła rzucić się na przyjaciółkę z pazurami.
          - Przecież nie jest nim z własnego wyboru!
          - Nie rozumiem dlaczego go tak bronisz!
          Pansy zamarła.
          - Uratował nam życie - odparła chłodno.
          Następnie ignorując przyjaciółkę, wyminęła ją i opuściła pokój, trzaskając głośno drzwiami. Była na skraju wyczerpania - najpierw napadli na nie Śmierciożercy, a teraz pokłóciła się z Dafne. Miała wrażenie, że to jakiś cholerny sen, z którego w końcu z ulgą się wybudzi. Wiedziała jednak, że to tylko złudna nadzieja. Wybiegła na zewnątrz. Zignorowała wielkie krople deszczu, które poczuła na swoim ciele. Wystarczyła chwila, aby była cała mokra. Jej myśli powędrowały do rezydencji Carterów. Wiedziała, że tego dnia Elizabeth miała przejść inicjacje. Poczuła łzy stające w jej smutnych oczach. Tak bardzo martwiła się o szatynkę. Dziewczyna nie chciała się z nimi spotkać, całkowicie urwała kontakt. Pansy nie miała pojęcia, co mogło się z nią dziać. Nie chciała martwić sióstr Greengrass, ale miała wrażenie, że w te wakacje stało się coś złego, co zmieniło Ślizgonkę.
Pragnęła udać się do domu błękitnookiej i o wszystko ją wypytać.
          Jęknęła, wyobrażając sobie Mroczny Znak na jej bladej skórze.
          - Co z tobą, Effy? - szepnęła w powietrze, a wiatr poniósł jej słowa gdzieś w dal.

*
          Poczuła ogarniający ją chłód. Usłyszała, jak nerwowe szepty nagle gwałtownie ustają, a wszyscy otaczający ją Śmierciożercy padają na kolana. Wiedziała, co to oznaczało. Zacisnęła mocno powieki i pięści, oddychając ciężko. Nie widziała go tak długo, że niemal zapomniała jego twarz. Nie chodziło jej jednak o tego potwora - miała na myśli Toma Riddle.
          Po chwili usłyszała syk węża.
          Niepewnie uchyliła powieki. Przed sobą dostrzegła Lorda Voldemorta. Wyglądał na niezwykle zadowolonego. Nie czuła strachu, jedynie ogromny żal. Spojrzała na niego wzrokiem pełnym obojętności i chłodu. Chciała go zranić, choć doskonale wiedziała, że ktoś taki jak on nie posiada serca. Nienawidziła go za to, co z nią zrobił. Opętał ją dla własnych korzyści. Nie mogła mu na to pozwolić. 
          - Witaj, Elizabeth - jego pełen jadu syk rozniósł się po cmentarzu.
          Nie odpowiedziała. Nadal wpatrywała się w niego zabójczym spojrzeniem. Gdyby jej wzrok mógł uśmiercać, Czarny Pan już dawno leżałby martwy na ziemi. Mężczyzna zaśmiał się kpiąco; był to dźwięk tak okrutny, że poczuła przechodzące jej ciało dreszcze. Szukaj odpowiedz nie w głowie, lecz w sercu, pomyślała rozpaczliwie. Nie potrafiła jednak zrozumieć słów martwego dyrektora Hogwartu. Przełknęła cicho ślinę.
          To koniec. Poddała się. Wiedziała, że nie może zrobić zupełnie nic. Wyobraziła sobie roześmiane twarze Pansy, Astorii i Dafne. Potem w jej głowie wymalował się obraz Blaise'a, popijającego w Pokoju Wspólnym Ognistą Whiskey. Przypomniała sobie również wesołego Toma, jej młodszego brata, który biegał po jej pokoju, chcąc ją zdenerwować. Zachowała jednak spokój; nie chciała okazać słabości, nie przy nim. I wtedy odpowiedź na wszystkie pytania sama nasunęła się na myśl. 
          Draco Malfoy.
          To on był tym, któremu oddała swoje zimne serce. To jego pokochała z całych sił. On ją zmienił, pokazał uczucia, których nigdy wcześniej nie doświadczyła. To on był tym, z którym chciała spędzić swoją przyszłość. To jego twarz chciała widzieć każdego dnia. Pragnęła jego spojrzeń, jego dłoni i silnych ramion. Tęskniła za jego szarymi oczyma pełnymi obojętności, zapachem jego perfum. Brakowało jej wyniosłych spojrzeń, ironicznego głosu. 
          Kochała go.
          I wtedy wszystko minęło; całe zafascynowanie Tomem Riddle odeszło w niepamięć. Jedyne, co czuła do człowieka stojącego przed nią, to obrzydzenie i żal. Spędziła kilkanaście dni na śnieniu o nim, podczas kiedy powinna marzyć o blondwłosym Ślizgonie. Zapomniała przez niego o bracie, przyjaciółkach. Nie funkcjonowała jak człowiek. Nie jadła, nie piła, nie spała. Zniszczył ją. Teraz ona zamierzała mu się odpłacić. Spojrzała na niego i prychnęła głośno.
          - Witaj, Tom - jego imię wypowiedziała z obrzydzeniem.
          Zignorował to. Podszedł bliżej.
          - To już czas, droga Elizabeth - wysyczał.
          - Och, doprawdy? - zbiła go z tropu. - Skąd pomysł, że pozwolę na to, abyś zrobił ze mnie jedną z twoich żałosnych poddanych? Myślisz, że będę cię czciła i składała ci pokłony? Myślisz, że będę twoim wiernym sługą, że będę zabijała niewinnych ludzi, kiedy mi rozkażesz? Myślisz, że będę twoją własnością? 
          Jej krzyk rozniósł się echem po opuszczonych ruinach mrocznego cmentarza. Śmierciożercy wstali; czuła na sobie ich spojrzenia. Najgorszy był jednak wzrok Czarnego Pana. Przełknęła głośno ślinę. Wiedziała, że może pożałować swoich słów i przypłacić za nie życiem. Nie żałowała - z chwilą, kiedy wykrzyczała mu je w twarz, poczuła ulgę.
          - Crucio - usłyszała.
          Już po chwili wiła się z bólu na zimnej posadzce. Patrzyła mu jednak hardo w oczy. Nie wydała z siebie ani jednego krzyku, czy jęku. Chciała mu pokazać, jaka jest silna. Nie miał prawa nią pomiatać. Nie miał prawa. Zamiast tego roześmiała się szyderczo. Sama nie poznała własnego śmiechu - był przepełniony rozpaczą, bólem i obrzydzeniem.
          - Jesteś żałosny, Tomie Riddle - wyszeptała.
          Przerwał zaklęcie. Niemal odczuwała jego złość i rozczarowanie. Tak, ona, Elizabeth Carter, zwyczajna nastoletnia Ślizgonka, rozczarowała Lorda Voldemorta. Wiedziała, że przez ten cały czas liczył na to, że nie uda jej się uwolnić od jego klątwy. Oczekiwał, że dołączy do jego szeregów. Nigdy nie spodziewał się, że w jej życiu jest ktoś inny. Uśmiechnęła się sama do siebie, widząc jego twarz wykrzywioną w grymasie. Wyglądał jeszcze bardziej przerażająco, niż zwykle. Bijący od niego chłód zdawał się zamrażać wszystko dookoła. Oddychał ciężko, ściskając w bladej dłoni różdżkę. Śmierciożercy wpatrywali się w niego z przerażeniem; każdy z nich bał się wybuchu, który mógł zakończyć się dla nich wszystkich tragicznie. Dziewczyna była niezwykle osłabiona. Jęknęła cicho, podnosząc się. Utrzymała się na nogach przez kilka sekund; po chwili upadła na posadzkę, wywołując kpiący śmiech zebranych.
          - Milczcie! - warknął Czarny Pan.
          Śmiechy natychmiast ucichły, a osoby odziane w czarne peleryny jakby cofnęły się do tyłu, w obawie, że za chwile oberwą jakimś zaklęciem. Tom Riddle spojrzał na nią i - niespodziewanie - wyciągnął w jej stronę swoją dłoń. Wszyscy wpatrywali się w niego ze zdziwieniem i przerażeniem. Cmentarz ponownie został wypełniony nerwowymi szeptami. Elizabeth spojrzała mu hardo w oczy; próbowała doszukać się w jego tęczówkach tych dawnych, należących do Toma, wypełnionych sprzecznymi uczuciami. Nie udało jej się. Były zimne i puste.
          Odtrąciła jego dłoń.
          - Nigdy nie będę twoja - wyszeptała jeszcze.
          Następnie wyjęła pospiesznie różdżkę i wycelowała nią w Voldemorta. Był to odruch, nad którym nie panowała. Chciała jak najszybciej się stamtąd wydostać, uciec daleko od opuszczonego cmentarza wypełnionego złem. Usłyszała mrożący krew w żyłach śmiech Riddle'a. Mężczyzna wyglądał na poirytowanego i niezwykle rozbawionego. Rozśmieszyła go naiwność i głupota dziewczyny stojącej przed nim. Usłyszała syk Nagini.
          - Taka piękna - zbliżył się do niej. Zadrżała i wykrzywiła twarz w grymasie obrzydzenia, gdy pogładził delikatnie jej zaróżowiony policzek. - Taka piękna, a taka głupia - dodał powoli.
          W chwili, kiedy wyjął różdżkę, znieruchomiała. Straciła całkowite panowanie nad swoim ciałem. Nie zareagowała, gdy uniósł magiczny patyk, celując prosto w jej mocno bijące serce. Nie poruszyła się, kiedy uśmiechnął się kpiąco, a do jej uszu dotarł jego okrutny śmiech. Nie zrobiła nic, kiedy wąż zbliżył się do niej i oplótł swoim ciężkim ciałem jej sylwetkę. Poczuła, że traci oddech. Jedyne, o czym marzyła, to to, aby wszystko się w końcu skończyło. Chciała być wolna, uciec jak najdalej. Chciała umrzeć, aby nie musieć odczuwać obecności tych wszystkich ludzi. Przymknęła ciężkie powieki; wyobraziła sobie twarz wysokiego blondyna. Uśmiechał się do niej, jakby niepewnie i nieśmiało. Był coraz bliżej niej. Nim się zorientowała, wyciągnął do niej dłoń. Tak bardzo chciała ją ująć i odejść razem z nim. Kiedy była już blisko, odszedł. Zniknął.
          Wzięła głęboki oddech, jakby w obawie, że będzie to jej ostatni. Słyszała głośne szepty wokół siebie. A więc to koniec, pomyślała. Nigdy nie myślała o tym, jak będzie wyglądała jej śmierć. Mimo wszystko miała nadzieję, że odejdzie, kiedy będzie już sędziwą kobietą. Przełknęła ślinę. Pomyślała o rodzicach; nigdy ich nie kochała, nie byli dla niej wsparciem. Nie czuła przy nich rodzinnego ciepła. Nie wychowywali jej, nie troszczyli się o nią, nie dbali o jej dobro. Wychowywała się w zimnej atmosferze. Z żalem pomyślała, że nigdy nikt nie opowiadał jej bajek przed snem.

          - Mamusiu! - krzyknęła mała dziewczynka.
          Wyglądała na około pięć lat. Miała zarumienione policzki, a na jej uroczej twarzyczce malował się szeroki uśmiech. Błękitne oczka świeciły; kiedy padły na nie promienie słońca, przybrały zielony kolor. Jej ciemne włosy związane były w warkocza; pojedyncze kosmyki opadały swobodnie na jej twarz. Dziewczynka wbiegła właśnie do wielkiego salonu. Dostrzegła na sobie spojrzenie zdziwionej rodzicielki. Valerie podeszła do niej szybko.
          - Jest już późno. Powinnaś dawno spać - powiedziała surowo kobieta.
          Pogładziła córkę po głowie. Był to jednak niezwykle sztuczny gest. Natychmiast odsunęła dłoń i wskazała palcem na schody. Dziewczynka zignorowała jej gest i wtuliła się w nią. Tak bardzo chciała, aby mama opowiedziała jej bajkę lub zaśpiewała piosenkę. Mama jednak nigdy się nie zgadzała. Uważała, że jest na to o wiele za duża. Mimo wszystko szatynka nie odpuszczała. 
          - Elizabeth - powtórzyła. - Do łóżka. 
          - Ale ja nie mogę zasnąć, mamusiu! 
          Widziała zirytowanie na twarzy Valerie. Kobieta odgarnęła z twarzy włosy, po czym odsunęła od siebie córkę. Twarz dziewczynki wyrażała rozczarowanie. Wygięła usta w podkówkę. Wyglądała, jakby miała się za chwilę rozpłakać. 
          - Idź spać, kochanie.
          - Opowiedz mi bajeczkę, mamusiu! - poprosiła. W jej błękitnych oczach szkliły się łzy.
          Kobieta jednak pokręciła przecząco głową. Następnie nie zważając na rozczarowaną minę Elizabeth, złapała jej małą rączkę i pociągnęła w stronę schodów. Ignorowała jęki dziewczynki. Wystarczyła chwila, aby weszły do sypialni. Panowały w niej jasne kolory; róż, biel i fiolet. Było tam mnóstwo pluszaków i innych zabawek. Valerie bez słowa podeszła do łóżka.
          - Kładź się, Elizabeth.
          Mała Carter niechętnie wykonała jej polecenie. Nadal miała minimalną nadzieję na to, że usłyszy choć kilka słów matki. Niestety, nic takiego nie nadeszło. Kobieta przykryła ją kołdrą i pocałowała w czoło, a następnie ruszyła w kierunku drzwi. Kiedy zgasiła światło, szatynka zakryła głowę, w obawie, że za chwilę zobaczy potwory. Zacisnęła powieki.
          - Mamusiu... - wyszeptała.
          - Dobranoc - usłyszała w odpowiedzi.
          Następnie do jej uszu doszedł dźwięk zamykanych drzwi. Potem słyszała kroki matki, która z pewnością wróciła do salonu. Pomieszczenie wypełnił cichy szloch małej Elizabeth. 

          Nie lubiła wspominać dzieciństwa. Nie było idealne. Już wtedy wpajano w nią zasady czystej krwi. Uczono braku szacunku do mugoli i szlam. Z czasem stało się to jednym z nawyków; nie pytała, nie zastanawiała się. Po prostu słuchała rodziców, myśląc, że mają rację. Ale nie mieli. Zawsze powtarzali, że są lepsi od innych. Przez pewien czas Elizabeth podzielała ich zdanie, patrząc na wszystkich z góry. Z czasem zrozumiała, w jakim błędzie była. Niestety, było już za późno. Potrząsnęła głową; w obliczu śmierci nie chciała wspominać złych momentów.

          Pięcioletnia Elizabeth z zafascynowaniem w błękitnych oczach wpatrywała się w małe zawiniątko leżące na wielkim łóżku. Była w sypialni rodziców; rzadko ją tam wpuszczali. Tym razem nie miała jednak czasu na podziwianie mebli, luster i wielu innych przedmiotów w pokoju. O wiele ciekawszy był jej mały braciszek, który właśnie smacznie spał. 
          - Dlaczego on cały czas śpi? - jęknęła z rozczarowaniem.
          Usłyszała cichy śmiech matki. Valerie była wyczerpana kilkugodzinnym porodem. Na szczęście urodziła zdrowego chłopca, któremu dała na imię Tom. 
          - Jest zmęczony - odparła.
          - Ja chcę się z nim pobawić!
          Nie dostrzegła, jak rodzice spojrzeli po sobie i pokręcili głowami z dezaprobatą. Poczuła na swoim drobnym ramieniu dłoń ojca. Mężczyzna stał z boku, wpatrując się z dumą w swojego syna. Elizabeth zmarszczyła mały nosek, mrużąc oczka. 
          - Nie możesz się bawić z niemowlakiem, Elizabeth.
          - Dlaczego?
          - Bo jest jeszcze mały. 
          Poczuła ogromne rozczarowanie. Jak to nie mogła się z nim bawić? Przecież czekała na to całe dziewięć miesięcy! Mieli razem układać puzzle i klocki, latać na mini-miotłach. Fuknęła niczym kotka i skrzyżowała dłonie na piersi. Spojrzała buntowniczo na ojca. 
          - Ale ja chcę się z nim bawić!
          - Cicho - warknęła Valerie. - Obudzisz go.
          Dziewczynka przekręciła głowę. Nic nie rozumiała.
          - Chcę go obudzić.
          - Kochanie, on musi spać. 
          Nikt nie zważał na jej protesty. Ojciec wziął ją na ręce i rzucając ostatnie spojrzenie zirytowanej i zmęczonej Valerie, wyniósł ją z pokoju i zaniósł do jej różowej sypialni. 

          Poczuła ciepło rozchodzące się po jej ciele, kiedy pomyślała o młodszym bracie. Owszem, oboje zawsze się kłócili i uprzykrzali sobie nawzajem życie. Ciągle się wyzywali, dokuczali sobie. Mimo wszystko był jej małym braciszkiem i kochała go całym sercem. Nie pozwoliłaby, aby stała mu się jakakolwiek krzywda. Teraz, kiedy to był jej koniec, poczuła zmartwienie. Kto będzie się o niego troszczył? Kto będzie go bronił? Poczuła łzy napływające do jej oczu. Nie chciała okazywać słabości; wolała, aby wszyscy pamiętali ją jako zbuntowaną, silną nastolatkę, która nie bała się Czarnego Pana. Salazarze, będę sławna, pomyślała z kpiną i powstrzymała wybuch śmiechu.
          Pomyślała o przyjaciółkach. Astoria, Pansy i Dafne z pewnością siedziały w rezydencji Parkinsonów, zamartwiając się. Mimo ich ślizgońskiej natury (z wyjątkiem Astorii), były dobre. Sarkastyczne, podłe, złośliwe, przebiegłe i sprytne, ale też kochające, troskliwe i pełne nadziei. Nie były stuprocentowymi Ślizgonkami. Nie były złe do szpiku kości. Ich serca zawsze stały po stronie dobra. Nie zdołała powstrzymać szlochu wydobywającego się z jej gardła. Nie wyobrażała sobie tego, że miałoby nie być jej przy nich.
          Otworzyła hardo oczy. W pierwszej chwili nie potrafiła dostrzec niczego, oprócz otaczającej ją ciemności. Czuła na sobie ucisk Nagini. Jej oddech stawał się coraz słabszy. Po jakimś czasie mogła obserwować sylwetkę Voldemorta.
          - Muszę przyznać, że nie spodziewałem się po tobie takiej głupoty i naiwności, droga Elizabeth - przyznał. Wyglądał na rozczarowanego. - Skoro jednak tak wolisz... Avada...
         Zacisnęła powieki. Żegnajcie, dziewczyny. Żegnaj, braciszku. Żegnaj, mamo. Draco...
          - Nie! 
          Poczuła, jak oplatające ją ciało węża opada i z sykiem odsuwa się. Niepewnie uchyliła powieki, nie dowierzając. To wydawało się nieprawdopodobne. Przygotowała się na śmierć. Powinna już dawno leżeć martwa na zimnej posadzce.
          Krzyk należał do Valerie Carter.          

*
          Blaise Zabini postanowił odwiedzić przyjaciela, Draco Malfoya. Wiedział, że kiedy napisze list, ten go spławi. Uznał więc, że lepiej będzie, jeśli teleportuje się prosto do Malfoy Manor. Tak, jak się spodziewał - rezydencja chroniona była setkami zaklęć. Było tak z pewnością ze względu na pobyt Czarnego Pana. Ciemnoskóry miał nadzieję, że zastanie przyjaciela w domu. 
          Ruszył pewnym krokiem przed siebie. Nie wiedział, czy Draco nie wyrzuci go za drzwi. Nie był pewien, jaka będzie jego reakcja. Mimo wszystko potrzebował czyjejś obecności. Samotność go wykańczała. Od czasu, kiedy Dafne oznajmiła, że to koniec, stał się wrakiem człowieka. Z nikim nie rozmawiał, nie spał. Miał nadzieję, że otrzyma wsparcie od przyjaciela. Nie potrzebował pocieszających słów ani klepania po ramieniu. Wiedział, że wystarczy jedynie obecność blondyna. Draco miał w sobie coś, co dawało nadzieję na lepsze jutro. Każde jego spojrzenie uspokajało. Blaise nigdy nie spodziewał się, że się zaprzyjaźnią. Owszem, lubili się i zawsze darzyli się szacunkiem. Mimo wszystko byli zbyt różni, aby połączyła ich silniejsza więź. To stało się niezauważalnie, niespodziewanie. Wystarczyła jedna szczera rozmowa, aby stali się przyjaciółmi. 
          Draco był dobrym człowiekiem. Miał wady, jak każdy. Wychował się w czystokrwistej, arystokratycznej rodzinie; to tłumaczyło jego złe nawyki. Jego charakter znacznie różnił się od Zabiniego. Mimo wszystko ciemnoskóry Ślizgon wiedział, że lepszego przyjaciela nigdy by nie znalazł. Uśmiechnął się pod nosem. Po dłuższym czasie stanął przed wielką, czarną bramą. 
          - Tojours Pur - wyszeptał, a wrota otwarły się, wpuszczając go do środka.
          Był wdzięczny blondynowi za to, że ujawnił mu hasło. Gdyby nie to, nigdy nie dostałby się do Malfoy Manor. Zabezpieczenia były przeróżne - jeśli wypowiedziałby błędny kod, zginąłby. Malfoyowie cenili sobie ostrożność, zwłaszcza, kiedy pod ich dachem przebywał sam Czarny Pan. Blaise prychnął i zacisnął pięść, patrząc na Mroczny Znak wijący się na jego przedramieniu. Z czasem zaczął się do niego przyzwyczajać; niemniej jednak czuł do siebie obrzydzenie. Każdego dnia budził się z myślą o tym, że jest Śmierciożercą. Odgrywał czarny charakter w tej całej tej układance. Nie dane mu było być tym dobrym. Nie miał odwagi, aby się sprzeciwić. Westchnął. Ostatnio zdecydowanie za dużo rozmyślał nad swoim życiem. Może skłoniła go do tego samotność, a może strach przed jutrem. Tak, bał się śmierci. Miał dopiero siedemnaście lat; dopiero odkrywał życie, a tymczasem mógł zginąć w każdej chwili. Ta myśl go przerażała. Pragnął odkrywać świat, chciał być niezależny. Otoczenie mu na to nie pozwalało.
          - Przestań rozmyślać, kretynie.
          Pokręcił głową. Znalazł się właśnie w ogrodzie pani Narcyzy Malfoy. Kobieta uwielbiała przyrodę. Blaise zawsze podziwiał kwiaty, które mieniły się tysiącami odcieni. Zachwycało go ich piękno i naturalność. Były piękne. Tym razem nie miał jednak czasu, aby się w nie wpatrywać. Musiał w końcu spotkać się z Draco. 
          W końcu po długim czasie stanął przed wielkimi drzwiami. Poczuł przypływ niepewności; bał się odtrącenia ze strony przyjaciela. Obawiał się, że chłopak zatrzaśnie mu drzwi przed nosem lub każe odejść. Mimo wszystko drżącą dłonią zastukał we wrota. I czekał. Co chwilę przestępował z nogi na nogę. Czas niemiłosiernie mu się dłużył. Nie zamierzał się poddawać. Potrzebował obecności blondyna i to jak najszybciej. Zapukał ponownie. Sekundy stawały się minutami, a on coraz bardziej się niecierpliwił. Zaczynał wątpić, że ktokolwiek mu otworzy i miał już odejść, kiedy usłyszał kroki. Po chwili dostrzegł zdziwioną twarz Draco.
          - Witaj, przyjacielu.
          Blondyn skinął głową i bez słowa wpuścił go do środka. Blaise uśmiechnął się sam do siebie.

1 komentarz

  1. Powód kłótni przyjaciółek troszkę mnie rozbawił. Rozumiem, że Dafne może nie ufać Draco, jednak to nie zmienia faktu, że je uratował. Elizabeth stawiająca się Voldemortowi przy śmierciożercach była wspaniale przedstawiona. Przerwy na jej wspomnienia również zostały wplecione w odpowiednim momencie i przez nie nawet nie da się przewidzieć, że Valerie ją uratuje. Szkoda, ą Blaise się załamał, ale przynajmniej nadal wierzył w jego przyjaźń z Draco. Powodzenia w dalszym pisaniu :)
    PS:ostatnio mam mało czasu na pisanie komentarzy, więc mogą pojawiać się z dużym opóźnieniem, ale cały czas czytam.

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy