Rozdział 21: Spotkanie

wtorek, 26 maja 2015
          Minęło kilka dni od pamiętnego obiadu Malfoyów i Greengrassów. Obie strony były zachwycone i nawet nie myślały o zerwaniu umowy. W ten sposób Astoria była skazana na ślub z Draco, ukochanym jej najlepszej przyjaciółki.
          Osiemnastego lipca trzy dziewczęta postanowiły spotkać się w mugolskiej części Londynu - tej najmniej znanej, którą uważały za najbezpieczniejszą. Nie chciały się narażać na Voldemorta i jego sługów. Dafne i Astoria aportowały się tam o godzinie czternastej; Pansy już na nie czekała. Uścisnęły się, po czym powoli, jakby niepewnie, ruszyły ciemną uliczką przed siebie. Zmierzały do małego, nieznanego pubu. Pansy dowiedziała się o nim od ojca. 
          - Tęskniłyśmy za tobą - oznajmiła wesoło Astoria.
          Rzeczywiście tak było. Dziewczyny były ze sobą tak zżyte, że wystarczył jeden dzień, aby im się nawzajem brakowało. To była prawdziwa przyjaźń. 
          - Ja za wami też - westchnęła Pansy.
          - Co się stało?
          - Nic - szepnęła.
          Dafne prychnęła i zatrzymała się gwałtownie.
          - Nic? Więc dlaczego nie ma z nami Effy? - warknęła.
          Zapadła cisza. Zarówno blondynka, jak i szatynka nie miały pojęcia, dlaczego panna Carter nie przybyła na spotkanie. Pansy nie powiedziała nim zupełnie nic. Brunetka zmieszała się i podrapała z zakłopotaniem po głowie. Dafne wywróciła oczami i skrzyżowała dłonie na piersi. Uniosła lekko jedną brew.
          - Pansy?
          - Nie teraz - odparła jedynie panna Parkinson i nie zważając na ich zdenerwowane miny, ruszyła przodem.
          Chcąc nie chcąc, siostry Greengrass podążyły za nią. Każda z nich rozglądała się nerwowo w zmartwieniu o to, że za chwilę zza któregoś rogu wyskoczą Śmierciożercy z różdżkami wycelowanymi prosto w ich ciała. Nadeszły czasy, w których nie można było czuć się bezpiecznie. Wszystko było trudniejsze, niż kilka miesięcy wcześniej. Lista zmarłych czarodziejów wydłużała się z każdą godziną. Napięcie i przerażenie towarzyszyło każdemu, kto stał po stronie Harry'ego Pottera. Po około dziesięciu minutach stanęły przez pubem "U Nicka". Natychmiast zrozumiały, dlaczego był mało znany i raczej unikany przez ludzi - smród, który dotarł do ich nosów, sprawił, że automatycznie wykrzywiły twarze w grymasach niezadowolenia. Spojrzały po sobie.
          - Nie mamy innego wyjścia - Pansy wzruszyła ramionami i weszła do środka.
          Zapach w środku był całkowitym przeciwieństwem tego na zewnątrz - można było odczuć woń róż. Trzy dziewczęta wyglądały na bardzo zaskoczone, jednak żadna się nie odezwała. Rozejrzały się; pub był mrocznym i niezbyt przyjaźnie wyglądającym miejscem, a jednak biło od niego jakieś nieznane ciepło. Westchnęły i zasiadły przy jednym ze stolików. Już po chwili podszedł do nich kelner z kartką w ręku.
          - Witam panie - usłyszały. - Coś podać?
          Spojrzały na niego. Był bardzo przystojny i wyglądał na niewiele starszego od nich. Blond, niemal złote włosy opadały na jego czoło. Miał miły i śnieżnobiały uśmiech powalający z nóg. Był wysoki i dobrze zbudowany; Dafne nie udało się powstrzymać westchnienia. Chłopak zaśmiał się cicho, a następnie zerknął na nie wyczekująco. Astoria odchrząknęła.
          - Poprosimy trzy kawy.
          - Jakie dokładnie mają być to kawy? - spytał, patrząc prosto w oczy rozmarzonej blondynki.
          Jej młodszej siostrze się to nie spodobało. Nie chodziło o to, że Dafne miała wspaniałego chłopaka, a teraz wyglądała na oczarowaną kelnerem. Ten mężczyzna wyglądał na bardzo podejrzanego. Szatynka zmrużyła niebezpiecznie oczy.
          - Latte - szepnęła zmysłowo Dafne, uśmiechając się.
          - Cappuccino - wtrąciła Pansy.
          - Espresso - warknęła Astoria.
          Blondyn oderwał wzrok od starszej panny Greengrass. Uśmiechnął się uroczo, po czym skinął głową i ruszył w stronę baru. Krukonka spojrzała ze złością na starszą siostrę - dziewczyna oparła się o dłoń i zerkała z rozmarzeniem w stronę mężczyzny.
          - Dafne!
          - Ał! - dziewczyna potarła obolałe od zderzenia z łokciem siostry ramię. - Co ty robisz?
          Szatynka prychnęła.
          - Co ja robię? - warknęła. - To ja powinnam zadać tobie takie pytanie.
          Dafne syknęła ze zirytowaniem i uznała temat za zakończony, gdyż wrócił do nich przystojny kelner. Postawił przed nimi filiżanki ze zbawiennym płynem. Astoria ze zdziwieniem zaobserwowała, że mężczyzna dosiadł się do nich. Zerknęła na Pansy; ona również wydawała się zaskoczona sytuacją i jedynie Dafne wyglądała na zachwyconą.
          - Jestem Amycus - przedstawił się i ucałował dłoń blondynki, nie urywając kontaktu wzrokowego.
          Astoria nagle zadrżała. Gdzieś już słyszała to imię, była tego pewna. Nie potrafiła jednak przypomnieć sobie, gdzie. Zmrużyła oczy i spojrzała na mężczyznę. Jego oczy wyglądały niezwykle znajomo. Kim ty, do cholery, jesteś?, pomyślała ze zirytowaniem. I nagle jakaś lampka zaświeciła się w jej głowie. Zamarła. Nie chcąc wzbudzać jego podejrzeń, nieznacznie kopnęła Pansy w kostkę. Spojrzała na nią - ona również zdawała się go rozpoznawać; na jej twarzy malowało się przerażenie.
          Siedziały przy jednym stole z Amycusem Carrowem, Śmierciożercą i bratem nienormalnej Alecto Carrow. Astoria znała go z opowieści ojca - był jednym z najwierniejszych sługów Czarnego Pana. Podobno w przyszłym roku szkolnym miał uczyć w Hogwarcie Czarnej Magii. Wzdrygnęła się na myśl o tym. Musiała obmyślić plan działania.
          Dafne zdawała się zupełnie nie zauważać ich zmartwienia; uśmiechała się uroczo do mężczyzny, który odwzajemniał jej gest. Astoria wpatrywała się w niego z uwagą. Po jakimś czasie dostrzegła, jak jego dłoń wędruje w kierunku jego spodni.
          - Expelliarmus! - krzyknęła, a jego różdżka już po chwili znalazła się w jej dłoni.
          Starsza Greengrass wyglądała, jakby ktoś rzucił w nią zaklęciem - zdrętwiała, a na jej twarzy malował się szok, strach i zdezorientowanie. Rzuciła zdziwione spojrzenie siostrze. Ta złapała ją za rękę i pociągnęła w swoją stronę. Pansy wyjęła swoją różdżkę i wycelowała nią w Amycusa.
          - Witamy, drogie damy - usłyszały.
          Zamarły.

*
          - Elizabeth! 
          Do pokoju nastolatki wpadła Valerie Carter. Kobieta przybrała surowy wyraz twarzy, a jej usta zacisnęły się w cienką, ledwo zauważalną linię. Zdziwiona Effy spojrzała na nią; leżała właśnie na łóżku, wpatrując się uparcie w sufit. Podniosła się do pozycji siedzącej i uniosła jedną brew. 
          - Tak, mamo?
          - Już czas - wyszeptała kobieta.
          W pierwszej chwili Ślizgonka przekrzywiła głowę z niezrozumieniem. Wystarczyło kilka sekund, aby pojęła, na co nadszedł czas - inicjacja Śmierciożerców. Zamarła, a jej serce jakby przestało bić. Przełknęła głośno ślinę i rzuciła błagalne spojrzenie matce. Kobieta najwyraźniej dostrzegła je, gdyż westchnęła i usiadła obok niej. Zerknęła na nią i przez ułamek sekundy Effy widziała w jej oczach żal i smutek. Po chwili zniknął, ustępując miejsca obojętności.
          - Tak będzie dobrze, Elizabeth.
          - Dla kogo? - prychnęła szatynka. - Dla was? 
          Valerie warknęła cicho.
          - Dla naszej rodziny, moja panno. Nie możesz myśleć tylko o sobie.
          Elizabeth zacisnęła ze złości pięści i zerwała się z łóżka. Dyszała ciężko.
          - To wy zawsze myślicie tylko o sobie! Ty i ojciec! - krzyknęła. Nie dbała o konsekwencje. - Jesteście zwykłymi egoistami którzy tak naprawdę robią wszystko ze strachu o własne tyłki! Nie obchodzę was ja ani Tom! Dbacie tylko o siebie! Najważniejsi zawsze jesteście tylko wy! Przez własny egoizm skazujecie jedyną córkę na coś tak okrutnego!
          Jej wywód został przerwany przez głośny trzask. Dziewczyna złapała się za obolały i zaczerwieniony policzek, na którym odcisnęła się dłoń rozwścieczonej matki. Kobieta stała przed nią i spoglądała na nią z obrzydzeniem, złością. 
          - Jak śmiesz tak mówić? Jak śmiesz po tylu latach wypominać własnej matce egoizm? Wychowałam cię, choć wcale nie musiałam! Chciałam dać ci wszystko, co najlepsze! 
          - Jeśli Mroczny Znak jest dla ciebie czymś dobrym, to najwidoczniej musiałaś nieźle oberwać zaklęciem od ojca - głos Ślizgonki był pełen żalu i obojętności. 
          Kobieta zamarła.
          - Wyjdź - rozkazała szesnastolatka i nie patrząc na nią, podeszła do okna.
          Nie usłyszała jednak trzasku drzwi. Zerknęła w lustro; jej oczy przybierały coraz ciemniejszy kolor. Ostatnimi czasy działo się z nią coś złego - coś, czego nie była w stanie wyjaśnić. Była zafascynowana chwilami, w których jej błękitne tęczówki stawały się czarne niczym węgiel. Wyglądały pięknie; czaił się w nich dziwny błysk, którego nie potrafiła zrozumieć. Działo się tak przeważnie wtedy, kiedy się wściekała. W takich momentach stawała się całkiem inną osobą. Nie potrafiła nad tym panować.
          Valerie niepewnie podeszła do niej. 
          - Ty, młoda damo, wychodzisz ze mną. Czarny Pan nie będzie czekał wiecznie.
          Elizabeth nie protestowała, gdy rodzicielka brutalnie szarpnęła ją za ramię, a następnie wyciągnęła w jej stronę różdżkę i popchała ją w kierunku drzwi. Nie czuła zupełnie nic. Wolała umrzeć, niż patrzeć na te wszystkie twarze pełne nienawiści.
          Tego dnia jej dusza zmarła.

*
          Draco Malfoy przechadzał się mugolską uliczką w Londynie. Wykorzystał okazję i opuścił Malfoy Manor, będąc niezauważonym przez rodziców, czy skrzaty. Nie był do końca pewien, dokąd chciał się udać. Jedno było pewne - jak najdalej od domu.
          Od kilku dni Mroczny Znak niemiłosiernie piekł, przez co nocami blondyn zwijał się z bólu. Nie mógł spać ani jeść. Nie funkcjonował jak normalny człowiek. Najgorsze było to, że nie wiedział, co się działo z Elizabeth Carter. Od początku wakacji wysłał do niej tylko jeden list. Na pergaminie napisał jedynie adres miejsca, w którym mieli się spotkać. Nie otrzymał odpowiedzi; mimo tego przez cały dzień czekał na szatynkę. Nie pojawiła się. Od tamtego dnia nie czuł nic, oprócz głęboko skrywanego żalu, zmartwienia i bezgranicznej miłości. Jego twarz nie wyrażała jednak żadnych z tych uczuć. Był jeszcze bardziej zimny i obojętny, niż kiedykolwiek wcześniej.
          - Pieprzona Carter - mruknął i skręcił w lewo.
          Rozejrzał się; nie dostrzegł żadnego mugola w pobliżu. Przyjął to z ulgą. Mimo, że to on był tym złym, nie czuł się bezpiecznie. Na każdym kroku mógł natknąć się na aurorów, a to z pewnością źle by się dla niego skończyło. Ojciec wiele razy go ostrzegał. Draco mimo wszystko wolał stosować się do jego porad, aby nie zginąć. Prychnął pod nosem. Kiedyś myślał, że ci źli nie obawiają się niczego, że są niezwyciężeni. Tymczasem prawda była całkiem odmienna. To nie było bezpieczne. Mógł zostać schwytany na każdym kroku.
          Ostatnimi czasy Czarny Pan był bardzo rozwścieczony. Chodził po Malfoy Manor i rozwalał wszystko, co stanęło mu na drodze. Nikt nie miał pojęcia, co się stało. Niektórzy podejrzewali, że wdarł się do głowy Harry'ego Pottera i coś mu się nie spodobało. Inni twierdzili, że się bał. Nikt nie miał jednak odwagi spytać, co trapi Lorda Voldemorta - z pewnością przypłaciłby życiem. Draco odczuwał jeszcze większy strach, gdy jego pan był w złym nastroju. Domownicy byli bardziej narażeni na tortury. Ostatnimi czasy nawet Narcyza Malfoy zwijała się na podłodze z bólu. Blondyn westchnął. Marzył o tym, aby to wszystko już się skończyło, aby Voldemort odszedł.
          Kiedy miał skręcić w prawo w ciasną uliczkę, usłyszał głośny trzask dochodzący gdzieś z boku. Spojrzał w lewo; jego oczy spoczęły na wejściu do pubu "U Nicka". Hałas najwyraźniej dochodził właśnie stamtąd. Chłopak zacisnął pięści; mogli być to aurorzy, Śmierciożercy lub po prostu mugole. Przełknął niepewnie ślinę. Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien tam wejść. Kiedy jednak usłyszał krzyk, nie powstrzymywał się. Poddał się swojemu zaciekawieniu i ściskając w dłoni różdżkę, wszedł do środka. Jego powolne kroki rozeszły się echem po pomieszczeniu, w którym zapadła cisza. Blondyn dostrzegł dziesięciu wysokich, postawnych i niezwykle znajomych mężczyzn. Każdy z nich celował różdżkami w trzy skulone na środku pokoju postacie. Zamarł.
          Pansy Parkinson oraz Astoria i Dafne Greengrass leżały na ziemi, w kałuży własnej krwi. Czerwona ciecz spływała po ich twarzach wykrzywionych w grymasach bólu. Ich różdżki leżały gdzieś w kącie, tak, że nie miały szans, aby się do nich dostać. Krukonka mdlała w ramionach starszej siostry. Pansy zaciskała zęby, wpatrując się ze złością i pogardą w stojących przed nią Śmierciożerców.
          - Co wy, do cholery, odwalacie? - warknął.
          Wszystkie spojrzenia skierowały się na niego. Dostrzegł cień nadziei na twarzy panny Parkinson. Ona jedyna mu ufała i wiedziała, że im pomoże. Dafne i Astoria wyglądały natomiast jeszcze gorzej, niż kilka sekund temu. Gdyby wzrok blondynki zabijał, Dracon już dawno leżałby martwy na zimnej posadzce. Zignorował jej postawę; pewnym krokiem podszedł do sługów Czarnego Pana. Ostatnimi czasy jego ojciec w minimalnym stopniu odzyskał szacunek Riddle'a - dzięki temu Malfoyowie byli o wiele bardziej szanowani, niż kilka miesięcy temu. Spojrzał na Amycusa Carrowa i jego siostrę.
          - Malfoy, nie przeszkadzaj nam w robocie.
          - W robocie? Chcecie go denerwować nawet, kiedy jest w takim stanie?
          Alecto prychnęła i skrzyżowała dłonie na piersi, przestępując z nogi na nogę. Uniosła brwi i zmarszczyła czoło, co wcale nie dodawało jej urody - wyglądała jak pomarszczony mops. Draco powstrzymał warknięcie i rzucenie w nią jakimś paskudnym zaklęciem. Jego dłoń zadrżała; twarz jednak wyrażała nadal chłód i spokój.
          - Czarny Pan nie musi wiedzieć o wszystkim.
          - Oczywiście - zgodził się. - Jaki masz w tym cel?
          Przekręciła głowę.
          - Nie wiem, o czym mówisz, Draco - jego imię wysyczała tak, że przeszły go dreszcze.
          - Zabijesz je - stwierdził jak gdyby nigdy nic. Zignorował szydercze śmiechy. - I co dalej, Alecto? W jaki sposób wytłumaczysz jednemu z nas, panu Greengrass, śmierć jego dwóch córek? Chcesz więc cierpieć, będąc przez niego torturowana?
          Podchodził coraz bliżej kobiety. Jej mina z każdą sekundą wyrażała coraz większe powątpiewanie. Mimo to jej różdżka nadal była wycelowana w dziewczyny, które teraz przyglądały mu się z zaciekawieniem. Przez chwilę Draco wahał się. Kiedy jednak dostrzegł błagającą minę Pansy, która ściskała nerwowo dłoń Astorii, już wiedział.
          W następnej sekundzie kilka rzeczy zdarzyło się naraz. Blondyn uniósł różdżkę i rzucił zaklęcie Crucio na zdezorientowaną kobietę. Po chwili Alecto zwijała się z bólu na posadzce. Wystarczył moment, aby jej los podzieliła reszta Śmierciożerców.
          - Uciekajcie! - krzyknął do Pansy.
          Krzesła latały we wszystkie strony, odbijając się od ścian i wybijając szyby z okien. Draco cieszył się, że znajdywali się w tej mniej znanej części Londynu. Stanął twarzą w twarz z Amycusem Carrowem. Mężczyzna dyszał ciężko, krzywiąc się. Roześmiał się szyderczo, kiedy blondyn uniósł różdżkę.
          - Proszę, proszę.
          - Odpuść, ty kretynie - warknął Draco.
          - Draco Malfoy we własnej osobie. Na dodatek broni coś oprócz swojego tyłka. Nieźle, młody, nieźle. Przyznaję, nie spodziewałem się tego po tobie.
          Ślizgon rozejrzał się; Dafne rzuciła Drętwotę na wszystkich leżących. Po chwili spojrzała na niego z nadzieją i wdzięcznością. Został mu tylko ciemnowłosy mężczyzna stojący przed nim. Nie był pewien, czy da sobie z nim radę. Carrow był dwa razy szerszy i silniejszy od niego; wystarczyło machnięcie różdżką, a blondyn leżałby na ziemi. Mimo wszystko nie mógł odpuścić i uciec. Robił to przez całe swoje życie i w końcu zapragnął sprzeciwić się własnej naturze.
          Udało się.
          Już po chwili z jego różdżki wystrzelił czerwony płomień. Amycus odleciał do tyłu, uderzając plecami o zimną ścianę. Chłopak odetchnął i rzucił się w stronę wyjścia. Wiedział, że za chwilę wszyscy Śmierciożercy odzyskają przytomność. Nie miałby wtedy żadnych szans. Wybiegł na zewnątrz i rozejrzał się. Dostrzegł w oddali sylwetkę Pansy, która obejmowała Astorię. Dafne szła tyłem, wciąż ściskając różdżkę. Odwróciła się; na moment ich spojrzenia spotkały się, a blondynka skinęła z wdzięcznością głową, aby następnie zniknąć za rogiem.
          I wtedy już wiedział. Wszystko stało się jasne, zrozumiałe. On nigdy nie był naprawdę po stronie zła, Czarnego Pana - jego serce zawsze stało tam, gdzie dobro. I wiedział, że musi coś zrobić, aby pomóc Harry'emu Potterowi. Wiedział, że musi pomóc powstrzymać Voldemorta.
          Draco Malfoy był dobrym człowiekiem.

*
          Skrzywiona Ślizgonka stała sztywno i wpatrywała się gdzieś w dal. Nie chciała spoglądać na twarze rodziców, które wyrażały radość i dumę. To wprawiało ją w obrzydzenie i pogłębiało jej nienawiść do nich. Tego dnia w jej oczach stali się nikim. 
          Stała na środku cmentarza, otoczona dziesiątkami Śmierciożerców odzianych w czarne, długie szaty. Nie widziała ich twarzy - ukrywali je za złotymi i srebrnymi maskami. Wyglądali przerażająco. Nigdy wcześniej nie była tak blisko tak ogromnego zła. Mimo wszystko starała się zachować spokój. Drżenie rąk z czasem ustało, a ona dumnie wyprostowała się. I tylko bicie jej zrozpaczonego serca stawało się coraz szybsze i mocniejsze. Jej myśli uciekały daleko stąd. Wyobrażała sobie twarze przyjaciółek, Blaise'a, przypominała sobie wszystkie najpiękniejsze chwile. Sama to zaprzepaściła - zniszczyła tak silną więź przez własną głupotę. Żałowała i to z całego serca. 
          Słudzy Czarnego Pana wyglądali na niezwykle podnieconych i uradowanych. Szeptali między sobą nerwowo, co chwile przestępując z nogi na nogę. Elizabeth nie tak to sobie wyobrażała. Myślała, że będzie tam pełno krwi, że znajdzie się w pułapce bez wyjścia. Tymczasem mogła uciec, kiedy tylko chciała. Wolała jednak nie ryzykować. Westchnęła cicho, tak, że nikt tego nie dosłyszał. Czuła na sobie kilkanaście spojrzeń i o ile kiedyś jej się to podobało, teraz było to tak krępujące i niezręczne, że pragnęła zapaść się głęboko pod ziemię. Szepty rozsadzały jej czaszkę; skrzywiła się. Chciała, aby w końcu przestali, aby się zamknęli. Niestety, ich głosy stawały się coraz bardziej natrętne. Nie panując nad sobą, uniosła dłonie i przyłożyła je do uszu. Zacisnęła mocno zęby; to nic nie dało - dźwięki nie dochodziły z zewnątrz, lecz z jej głowy, jej umysłu. Z jej gardła wydobył się głośny krzyk; nim się zorientowała, klęczała na ziemi, zaciskając powieki. Szepty umilkły. Wszyscy wpatrywali się w nią ze zdezorientowaniem. Ona jednak nie zwracała na nich uwagi. Wbiła wzrok w wysoką, postawną postać w oddali. 
          Albus Dumbledore.
          I nagle wszystko zniknęło - cmentarz, Śmierciożercy, ciemność. Znalazła się w zupełnie innym miejscu, stojąc dokładnie naprzeciw byłego dyrektora Hogwartu. Starzec uśmiechnął się tak, jak miał w zwyczaju i bez słowa ruszył przed siebie. Czuła, że musi iść za nim. Nie zadawała pytań; powoli stawiała kroki. Rozglądała się nerwowo dookoła. Była w dziwnym, niezwykle jasnym miejscu. Przypominało jej ono mury zamku, a jednak było odmienne. Nie potrafiła go rozpoznać.
          - Profesorze - szepnęła, choć jej usta nawet nie drgnęły.
          Dumbledore zatrzymał się i odwrócił w jej stronę. Spojrzał na nią z wyczekiwaniem. Nic się nie zmienił; wyglądał dokładnie tak samo, jak wtedy, kiedy jeszcze żył. Zadrżała na wspomnienie jego martwego ciała. Odgoniła od siebie tę myśl.
          - Gdzie jesteśmy?
          - W twojej głowie, Elizabeth - odparł ze spokojem.
          Zdziwiła się. 
          - W mojej głowie? - spytała cicho.
          - Tak - przyznał.
          - A więc to wszystko tylko wyobraźnia? Nadal stoję tam?
          Miała nadzieję, że zaprzeczy. 
          - Oczywiście, Elizabeth - zgodził się. - To nie zmienia jednak faktu, że jesteś także tutaj, obok mnie.
          Nie rozumiała nic. To działo się w jej głowie, a jednak było prawdziwe. Przełknęła ślinę i usiadła na ziemi i schowała twarz w dłoniach. To, że była tam z nim, człowiekiem, który został zabity przez Severusa Snape'a. To wydawało się tak niedorzeczne, że bała się, że to sen. Na szczęście nie obudziła się nawet po uszczypnięciu w ramię. Spojrzała na niego; jego oczy były takie, jak kiedyś - ten sam blask i dobrotliwość. Westchnęła.
          - Dlaczego akurat teraz pana widzę? - spytała.
          Uśmiechnął się szeroko i niespodziewanie zajął miejsce obok niej.
          - Bo teraz najbardziej tego potrzebowałaś, Elizabeth - odparł. - Teraz, kiedy Tom cię opętał.
          Zamarła. Jego słowa potoczyły się echem po jej głowie, rozpętując wojnę. Nie mogła uwierzyć w to, co powiedział starzec. Czy to było możliwe? Czy została opętana przez Lorda Voldemorta? Przełknęła głośno ślinę, czując ból w skroniach. Jej oddech stał się jeszcze płytszy, niż parę chwil wcześniej. Ona sama poczuła, jak kręci jej się w głowie. To wydawało się tak nieprawdopodobne. Miała nadzieję, że nie mówił prawdy. To jednak wyjaśniałoby jej obecny stan - czuła ogromną pustkę i jedynym, czego pragnęła, było spotkanie z Tomem. Jej oczy stawały się czarne jak węgiel, gdy była zdenerwowana.
          - Salazarze...
          Chciała uciec jak najdalej. Nie chciała wierzyć w jego słowa.
          - Niestety, to prawda. Tom opętał cię w chwili, kiedy spotkaliście się po raz pierwszy - wyjaśnił.
          - W bibliotece - szepnęła.
          - Potem odwiedzał cię w snach.
          Poczuła zakłopotanie. Jej policzki przybrały różowy kolor, ona sama czuła, że wolałaby zapaść się pod ziemię ze wstydu, niż czuć na sobie jego przeszywający wzrok. Jeśli on widział jej sny, to musiała być w jego oczach kompletną kretynką.
          Westchnęła.
          - W takim razie co mam zrobić, żeby nie być opętana? - szepnęła słabo.
          - Musisz zostać Śmierciożercą.
          Nie, pomyślała błagalnie. Poczuła napływające do jej oczu łzy, którym nie pozwoliła popłynąć. Skoro to się działo jedynie w jej głowie, dlaczego wszystko wydawało się tak realne? Dlaczego uczucia były dwa razy silniejsze, niż w rzeczywistości? Chciała szlochać, wić się z bólu, a jednak zachowała spokój. I jedynie w jej błękitnych oczach można było dostrzec ból.
          - Czy jest... - szepnęła niepewnie. - Jest jakiś inny sposób?
          Przełknęła ślinę, słysząc jego odpowiedź.
          - Obawiam się, że nie, Elizabeth.
          Mur obojętności opadł ciężko na ziemię. Ona straciła panowanie nad sobą; po chwili jej blade policzki były mokre od słonych łez kapiących swobodnie na śnieżnobiałą posadzkę. Dziewczyna drżała lekko. Spojrzała smutnie na dyrektora.
          - Szukaj odpowiedzi nie w głowie, lecz w sercu. Tam znajdziesz to, czego potrzebujesz.
          Nim zdążyła zareagować, starzec uśmiechnął się lekko, skinął głową i odszedł, po chwili najzwyczajniej w świecie znikając. Poczuła wirowanie; przymknęła mocno powieki, oddychając głęboko. Kiedy je uchyliła, znów stała na cmentarzu, otoczona Śmierciożercami.
          W jej głowie wciąż rozbrzmiewały słowa Dumbledore'a.
          Szukaj odpowiedzi nie w głowie, lecz w sercu.

1 komentarz

  1. Rozdział jak zawsze super :) Draco dobrym człowiekiem i mu z tym do twarzy. Taki bohater ratujący damy w opałach. Fajnie, że pojawił się Dumbledore. Na chwilę, ale zawsze coś. Mam nadzieję, że Effy sobie poradzi i znajdzie odpowiedź zanim zostanie zmuszona kogoś zabić.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy