Rozdział 13: Zakazany Las

sobota, 7 marca 2015
          Piątego stycznia wszyscy uczniowie wracali do Hogwartu, aby rozpocząć drugi semestr nauki. Nikt nie był z tego zadowolony; wszyscy żyli jeszcze świętami. Na zewnątrz śnieg zaczął topnieć. Oznaczało to koniec sielanki i miłej atmosfery.
          Elizabeth Carter unikała swoich przyjaciółek jak ognia. Kiedy usłyszała słowa Astorii na błoniach, bez słowa odeszła, zamykając się w dormitorium. Od tamtego czasu nie zamieniła z żadną z nich ani słowa. Kiedy wchodziły do Pokoju Wspólnego, ona wychodziła lub zamykała się w łazience. Wieczorami opuszczała sypialnie, którą dzieliła z Daphne i Pansy, i udawała się do Pokoju Życzeń, gdzie spędzała całą noc. Wracała wczesnym porankiem, kiedy wszyscy jeszcze spali. Brała kąpiel, a potem znikała na cały dzień. Najczęściej siedziała na błoniach, za wielkim drzewem, będąc niezauważona.
          Parkinson i starsza panna Greengrass nie potrafiły zrozumieć zachowania szatynki. Postanowiły jednak nie szukać jej na siłę, więc cierpliwie czekały, aż przyjaciółka sama do nich przyjdzie, aby porozmawiać. Astoria nie wspominała o rozmowie na błoniach. Wiedziała, że jej słowa były prawdą. To dlatego Elizabeth odcięła się od nich - chciała pozostać w ich oczach zimną dziewczyną bez uczuć. Niestety, dawna Carter odeszła. Zmienił ją - nieświadomie - Draco Malfoy. Astoria nigdy nie lubiła tego wyniosłego blondyna. Uważała go za aroganckiego, arystokratycznego dupka, dbającego tylko o siebie. Zmieniła o nim zdanie pewnego wieczora, kiedy chciała odwiedzić przyjaciółkę w Skrzydle Szpitalnym. Dostrzegła tam Ślizgona, trzymającego jej bladą dłoń. Jego twarz wykrzywiona była w grymasie bólu. Szeptał coś, patrząc na nią z czułością. Wtedy Astoria zrozumiała.
          Z nikim nie podzieliła się swoim zdaniem. Wolała cierpliwie czekać, aż wszystko samo wyjdzie na jaw. Wiedziała, że kiedyś nadejdzie dzień, w którym Elizabeth wyzna wszystkim prawdę. Astoria uśmiechnęła się słabo.
          - Szkoda, że pokochali się, kiedy nadeszły najcięższe czasy - wyszeptała.

*
          Effy Carter siedziała w Wieży Astronomicznej, obserwując przybywających do zamku uczniów. Ledwo dostrzegała ich twarze, słyszała radosne rozmowy i śmiechy. Prychnęła pod nosem. Nie rozumiała, dlaczego byli tacy szczęśliwi, kiedy było tak źle. Mrugnęła; gdy uchyliła ponownie powieki, dostrzegła kroczącego na samym końcu bladego blondyna, ubranego w czarną marynarkę i tego samego koloru spodnie. 
          Wstrzymała oddech, a jej serce zaczęło szybciej bić. Zadrżała. Przemierzał z gracją dziedziniec szkolny, nie rzucając nikomu nawet jednego spojrzenia. Trzymał w prawej dłoni rączkę ciemnego, niemal czarnego kufra. Nie wiedziała, dlaczego, ale zapragnęła pobiec na dół i rzucić mu się w ramiona. Prychnęła cicho; to byłoby zdecydowanie głupie. 
          Mimowolnie opuściła wieżę. Jej kroki skierowały ją w nieznanym kierunku. Zignorowała to. Chciała uciec jak najdalej od zamku, od całego magicznego świata. Chciała przestać odczuwać to, co odczuwała, kiedy widziała blondyna. Chciała powstrzymać Czarnego Pana. Chciała umrzeć. Nie miała pojęcia, co się z nią działo. Nic nie jadła, mało spała, dawno z nikim nie rozmawiała, unikała ludzi. Jęknęła cicho na myśl o tym, że następnego dnia zaczynały się lekcje. Wolała samotność; przyzwyczaiła się do tego, tak jej było lepiej. Nie zważając na zimno, wybiegła na zewnątrz. Wszyscy uczniowie, którzy wrócili z przerwy świątecznej, weszli już do zamku. Przemierzała szybkim krokiem szkolny dziedziniec. Miała na sobie jedynie skórzaną, czarną kurtkę, która ani trochę jej nie ogrzewała. Dziewczyna oddychała ciężko.
          Nim się zorientowała, stanęła przed Zakazanym Lasem. To miejsce zawsze ją odstraszało, nigdy tam nie wchodziła, bojąc się wszystkich magicznych stworzeń. W tym momencie poczuła, że to jedyne miejsce, w którym będzie mogła odetchnąć. Niewiele myśląc, weszła pośród drzewa.

*
          - Hej, dziewczyny - zaczęła Astoria.
          Dziewczyna wbiegła zdyszana do Pokoju Wspólnego Ślizgonów, mając nadzieję, że spotka Pansy i Daphne. Nie myliła się - jej siostra i przyjaciółka siedziały rozwalone w fotelach, popijając kremowe piwa i śmiejąc się. Obie spojrzały na nią ze zdziwieniem.
          - O co chodzi, Astorio?
          - O Effy.
          Blondynka i brunetka spojrzały po sobie szybko, a następnie wywróciły oczami. Starsza panna Greengrass powoli wstała i stanęła przed siostrą, mierząc ją wzrokiem. Były niemal tego samego wzrostu. Gdyby im się przyjrzeć, nie były do siebie ani trochę podobne. Daphne poszła w matkę, a Astoria w ojca. Obie były niewątpliwie piękne.
          - Nie obchodzi nas Effy - fuknęła.
          Krukonka jęknęła, słysząc jej słowa. 
          - Oczywiście, że cię obchodzi. To twoja przyjaciółka i martwisz się o nią, tak samo jak ja i Pansy. I nawet nie zaprzeczaj - dodała szybko. 
          Blondynka skrzyżowała ręce na piersi i spojrzała wyczekująco na pannę Greengrass. 
          - O co chodzi? - spytała. 
         Astoria usłyszała zmartwienie w jej głosie i odetchnęła z ulgą, uśmiechając się lekko. Jednak dobrze znała swoją siostrę, co ją niezmiernie cieszyło. Bała się, że Pansy i Dafne naprawdę przestanie interesować los Effy. Co prawda nie byłoby to nic dziwnego, biorąc pod uwagę zachowanie Ślizgonki.
          - Nie wiem, gdzie jest - szepnęła.
          Zapadła cisza. Starsza panna Greengrass i panna Parkinson spojrzały po sobie i przełknęły głośno ślinę. Brunetka nagle jakby się spięła. Blondynka nadal wyglądała, jakby nic jej nie obchodziło. Uniosła powoli jedną brew.
          - To nic dziwnego, żadna z nas od paru dni nie wie o niej zupełnie nic - mruknęła.
          Astoria warknęła cicho.
          - Dziewczyny! Cholera, to nasza przyjaciółka. Co, jeśli coś jej się stało? Nie było jej nawet na śniadaniu! Kompletnie nikt jej nie widział! Na wieży też jej nie ma, zupełnie, jakby wyparowała!
          Szatynka rzadko wybuchała. Była raczej spokojna i opanowana ze względu na swoją krukońską naturę. Nic nie było w stanie wyprowadzić jej z równowagi. Tym razem nie zdołała powstrzymać złości. Zmartwienie było zbyt silne, aby dalej zachowywać spokój. Blondynka wyglądała, jakby się nad czymś zastanawiała. Pansy niewiele myśląc, zerwała się z miejsca i ruszyła w kierunku wyjścia z Pokoju Wspólnego.
          - Idziecie? - usłyszały jeszcze.
          Po chwili obie siostry zgodnie pobiegły za ciemnowłosą przyjaciółką, mając nadzieję, że uda im się znaleźć pannę Elizabeth. Nie miały pojęcia, że całej rozmowie przysłuchiwał się Draco Malfoy, siedzący w ciemnym kącie. Na jego twarzy widniało szczere zmartwienie - mimo wszystko nie zmienił pozycji. Zamierzał utrzymać swoje postanowienie. Elizabeth Carter już dla niego nie istniała. Mimo to bał się o nią. Warknął i zerwał się z miejsca, również wybiegając z lochów. Kiedy jego przyjaciel, Blaise Zabini, dostrzegł to, uśmiechnął się słabo.
          - Jednak zostały w tobie uczucia, Draco - mruknął, zaciągając rękaw tak, aby zakryć Mroczny Znak.

*
          Nie wiedziała, ile już szła przed siebie. Może godzinę, może więcej. Całkiem straciła rachubę czasu i nim się zorientowała, zaczynało się coraz bardziej ściemniać. Bardziej zmartwił ją jednak fakt, że znalazła się najprawdopodobniej w samym środku Zakazanego Lasu, nie znając drogi powrotnej. Przełknęła ślinę i jak najciszej potrafiła, zaczęła kroczyć w przeciwnym kierunku, mając nadzieję, że w ten sposób uda jej się wyjść spomiędzy drzew.
          Z każdą chwilą niebo stawało się coraz ciemniejsze, a ona czuła coraz większy niepokój. Słyszała przeraźliwe odgłosy dochodzące gdzieś z drugiego końca lasu i przeklęła się w duchu za to, że nie zabrała ze sobą różdżki. Była całkowicie bezbronna - gdyby teraz napadło ją jakieś zwierze, byłoby po niej. Oddychała ciężko, ale cicho, stąpając niepewnie po podłożu i przygniatając leżące na ziemi gałęzie. Starała się odsuwać jak najdalej od wszelakich krzaków, bojąc się, że wyskoczy z nich jakieś przerażające stworzenie. Żałowała, że nie uważała na zajęciach z Hagridem - uczył on Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami. Z pewnością byłoby to choć trochę przydatne. Tymczasem nie miała pojęcia, na co może się natknąć i jak sobie z tym poradzić. Czuła się całkiem bezradna i przeklinała się w duchu za swoją głupotę. Żałowała, że nie wzięła różdżki, że nie powiedziała nikomu, dokąd idzie, że w ogóle tam poszła. Westchnęła głośno - to był błąd.
          Usłyszała przeraźliwy, mrożący krew w żyłach ryk za sobą. Gwałtownie zatrzymała się, lekko odwracając głowę. Jej serce przyspieszyło bicia, a dziewczyna miała wrażenie, że zaraz wyskoczy z jej klatki piersiowej. Ledwo powstrzymywała drżenie ciała - była niezwykle przerażona. Jej strach powiększył się jeszcze bardziej, gdy dostrzegła przed sobą wilkołaka. Bestia ponownie ryknęła, a szatynka puściła się biegiem przed siebie. Jęknęła w duchu - jak mogła udać się do Zakazanego Lasu podczas pełni księżyca? Była kompletną idiotką! 
          Biegła jak najszybciej potrafiła, nie zważając na krople potu spływające po jej zmarszczonym czole i ciężki, nierównomierny oddech. Potykała się o gałęzie, a krzewy rozcinały jej ubrania oraz skórę. Warknęła, widząc krew na swoim prawym ramieniu. Wilkołak był daleko w tyle, ale usłyszała jego wycie. Zaszlochała cicho i pobiegła przed siebie, chowając się za wielkim drzewem. Oparła się o konar i wzięła głęboki oddech, starając się uspokoić drżenie dłoni. Nie wiedziała, czy wyjdzie z tego żywo. Nikt normalny nie wybrałby się o tej godzinie do Zakazanego Lasu, więc nie mogła liczyć na jakąkolwiek pomoc. Musiała zdać się sama na siebie. Zadrżała, kiedy rozwścieczone zwierze przebiegło obok niej. 
          Zatkała usta dłonią, nie chcąc wydawać żadnego, nawet najbardziej cichego dźwięku. Nigdy nie bała się tak bardzo o swoje życie. Była przerażona i obiecała sobie, że jeśli wyjdzie z tego żywo, już nigdy nie wejdzie do tego lasu, choćby była do tego zmuszona. Kątem oka dostrzegła, że wilkołak zatrzymuje się w pobliżu drzewa, za którym się ukryła. Rozglądał się, próbując wywąchać jej zapach. Kilka sekund później skierował żółte ślepia prosto na nią. Dziewczyna pisnęła i ponownie puściła się biegiem przed siebie. Miała nadzieje, że jej się uda, że przeżyje, że wyjdzie z tego cało. Było to jednak mało możliwe, biorąc pod uwagi jej bezbronność. Nie miała różdżki, nie wiedziała, jak wydostać się spośród drzew, nikt nie usłyszałby jej krzyku. Jęknęła głośno, kiedy potknęła się o korzeń wystający z ziemi i upadła. Zdarła sobie łokcie i kolana, a jej twarz była pobrudzona glebą. Ostatkami sił podniosła się i chwiejącym krokiem ruszyła przed siebie. Kuśtykała, trzymając się za obolałe przez upadek żebro. Pomyślała przez ułamek sekundy, że śmierć byłaby najlepszym wyjściem. Jęknęła. Zawsze była tchórzem, ale odznaczała się wyjątkowym sprytem. Ślizgońska natura do czegoś zobowiązywała. Rozejrzała się nerwowo, ignorując ból w karku. Zacisnęła zęby i oparła się o jedno z setek drzew, które było niemal identyczne, jak reszta. Żałowała, że nie szła wydeptaną ścieżką.
          Kiedy nie dostrzegła nigdzie śladu po rozwścieczonym, żądnym krwi wilkołaku, odetchnęła z ulgą, łapiąc się za serce, które nadal biło jak oszalałe. Poczuła ogromną ulgę. Udało jej się przeżyć. Oddychała głęboko, chcąc odzyskać siły, aby jakoś wydostać się z lasu. Niestety, nie było jej to dane. Tuż przed nią stworzenie wyszczerzyło ostre kły. To był koniec. Zacisnęła powieki. Potem kilka rzeczy zdarzyło się w ciągu paru sekund - usłyszała trzask, wycie wilkołaka, a potem była już tylko ogarniająca ją ze wszystkich stron ciemność.

*
          - Jak to nie wie pani, kto ją tutaj przyprowadził?
          Astoria i Dafne Greengrass oraz Pansy Parkinson stały nad łóżkiem w Skrzydle Szpitalnym, ze zmartwieniem wpatrując się w podrapaną twarz ich przyjaciółki. Dziewczyna ostatnio dużo czasu spędzała w tym pomieszczeniu, co trójka dziewcząt przyjęła z żalem. 
          - Nie wiem, panie Zabini - odparła uparcie pielęgniarka.
          Ciemnoskóry chłopak opierał się o framugę drzwi, krzyżując ręce na piersi i patrząc ze złością na siwą kobietę, która raz po raz wlewała w leżącą szatynkę eliksiry o przeróżnych barwach. Pani Pomfrey rzuciła mu zirytowane spojrzenie, a on jedynie prychnął.
          - Daj spokój, Blaise - poprosiła Astoria, wywracając oczami.
          Czwórka przyjaciół usłyszała od profesor McGonagall, że ich przyjaciółka ponownie wylądowała w Skrzydle Szpitalnym. Parę sekund później już biegli do białego królestwa Poppy. Nie mieli pojęcia, co się stało Elizabeth. Ubrania szatynki były całe poszarpane, a na jej skórze widniały ślady zaschniętej, bordowej cieczy. Ślizgonka wyglądała na wykończoną. Mieli nadzieję, że nic jej nie będzie. 
          - Kiedy się obudzi? - szepnęła ze zmartwieniem Pansy, siadając na krześle obok łóżka.
          - Myślę, że jeszcze dzisiaj. Kiedy ją tu zobaczyłam, jej stan był niemal krytyczny. Na szczęście eliksiry i zaklęcia pomogły. 
          - Dziękujemy, pani Pomfrey - Astoria uśmiechnęła się do kobiety z wdzięcznością.
          Siwowłosa kobieta z miłym, ale zmęczonym uśmiechem skinęła w ich stronę głową i odetchnęła, udając się do swojego gabinetu, w którym po chwili się zamknęła. Kiedy wyszła, przyjaciele spojrzeli po sobie. Dafne wtuliła się w tors Blaise'a.
          - Czemu to ona zawsze tu ląduje? - mruknęła do chłopaka.
          - Ma pecha - odparł, gładząc jej jasne, długie włosy.
          Astoria i Pansy wywróciły oczami, widząc ich czułości i usiadły przy łóżku przyjaciółki. Zamierzały siedzieć tam, dopóki szatynka się nie obudzi. Kiedy miały już pogrążyć się w rozmowie, usłyszały cichy jęk szatynki, która uchyliła ciężkie powieki. Odetchnęły z ulgą - tym razem nie musiały czekać parę tygodni na jej przebudzenie.
          - Nie wierzę, że znowu budzę się tutaj - mruknęła ze zmęczeniem Elizabeth.
          Wszyscy zebrani roześmiali się, a zakochani podeszli bliżej, szczerząc się do niej.
          - Takie masz szczęście, mała - Blaise mrugnął do niej.
          - W takim razie wolę nie mieć szczęścia.
          Zapadła cisza. Czwórka spoglądała z radością na zmęczoną, osłabioną dziewczynę, która uniosła się do pozycji siedzącej, oddychając głęboko.
          - Jak się tu znalazłam?
          - Nie wiemy - powiedział Zabini.
          Zmarszczyła czoło.
          - Jak to nie wiecie? - spytała ze zdziwieniem.
          Chłopak westchnął przeciągle, drapiąc się po głowie. Ściągnął brwi i przekrzywił głowę. Rzuciła mu zaciekawione spojrzenie, krzyżując ręce na piersi. Skrzywiła się z bólu, ale nie zmieniła pozycji.
          - Po prostu.
          - Więc skąd się tutaj wzięłam?
          - Pomfrey cię tutaj znalazła. Nie wiemy, kto cię przyniósł. Tak czy siak, ta osoba uratowała ci tyłek - mrugnął do niej, a ona jęknęła.
          Spojrzała na swoje ramiona. Całe były podrapane. Niektóre rany były małe, niemal niezauważalne; inne rzucały się w oczy, były zaczerwienione od krwi i wyglądały przerażająco. Wywróciła oczami, wzdychając.
          - Moja twarz też jest w takim stanie?
           Odetchnęła z ulgą, kiedy jej przyjaciółki pokiwały przecząco głowami.
          - Opowiesz nam, co ci się stało? - spytała cicho Astoria, patrząc wyczekująco na szatynkę.
          Dziewczyna zmrużyła oczy i odgarnęła rozczochrane włosy z twarzy. Wyglądała, jakby intensywnie się nad czymś zastanawiała. Próbowała przypomnieć sobie wydarzenia z poprzedniej nocy. Po chwili zobaczyła w głowie obraz wilkołaka ganiającego za nią.
          - Byłam w Zakazanym Lesie - mruknęła ledwo dosłyszalnie.
          Usłyszała pełen oburzenia pisk Dafne, jęknięcie Astorii i fuknięcie Pansy. Blaise pacnął się dłonią w ciemne czoło. Dziewczyna wyszczerzyła się słabo do przyjaciół, chcąc rozładować napięcie. Niestety, nie pomogło - wszyscy spojrzeli na nią z wielkim oburzeniem.
          - Pojebało cię? - warknął Zabini.
          Dziewczyna wywróciła oczami. Jej przyjaciel rzadko przeklinał. Był spokojny, zimny i obojętny. Kiedy jednak się go wkurzyło, lepiej było uciekać jak najdalej - nie bez powodu nazywano go Diabłem.
          - Może troszkę - przyznała.
          - Troszkę?! - krzyknęła Dafne. - Poszłaś sama do lasu, na dodatek w nocy!
          - Nie krzycz - jęknęła Elizabeth.
          - Całkiem zgłupiałaś?
          Panna Carter zamilkła, krzyżując ręce na piersi i unosząc jedną brew. Oczywiście, musiała przyznać, że zachowała się głupio, ale nie musieli jej tego wypominać. To urażało jej dumę. Czuła się jak kompletna idiotka.
          - Możemy skończyć ten temat?
          Dafne pokiwała jedynie z dezaprobatą głową, pukając się w czoło i patrząc ze złością na przyjaciółkę. Elizabeth wyszczerzyła się do nich, co - na szczęście - odwzajemnił Blaise. Miała nadzieję, że ta czwórka szybko zapomni o jej wybryku.

*
          Wysoki chłopak ubrany w ciemną szatę szkolną siedział w dormitorium z kufrem kremowego piwa. Jego wzrok wlepiony był w podłogę. Uczeń sapał ciężko, warcząc pod nosem i mrużąc groźnie oczy. Wyglądał na zdenerwowanego. Gdyby ktoś zobaczył go w tym stanie - uciekałby jak najdalej.
          Nie wiedział, dlaczego uratował tę dziewczynę. To był po prostu zwykły impuls - pobiegł do Zakazanego Lasu, licząc na to, że ją tam znajdzie. Kiedy zobaczył wilkołaka, który miał się już rzucić na jej szczupłe, drżące ciało, wypowiedział zaklęcie. Nie było to co prawda nic złego - uśmiercił stworzenie, które chciało zrobić jej krzywdę. Mimo wszystko miał ogromne wyrzuty sumienia. Nigdy nie chciał być mordercą, a tymczasem przez Elizabeth Carter zabił z zimną krwią. Nie myślał wtedy o niczym innym. Złość, która go ogarnęła, była wielka. Nie powstrzymywał samego siebie przed wypowiedzeniem dwóch prostych, okrutnych słów.
          Avada Kedavra. Wilkołak leży. Dziewczyna mdleje. Dobro w nim umiera.

Brak komentarzy

Obserwatorzy