Rozdział 19: Tojours Pur

wtorek, 12 maja 2015
          Pansy Parkinson od powrotu z Hogwartu każdego dnia kłóciła się ze swoim ojcem. Powodów było wiele - przede wszystkim pan Parkinson dowiedział się o jej krótkim związku z Wybrańcem. Po drugie - nie podobały mu się stopnie córki. Po trzecie - ze względu na śmierć dyrektora szkoły, Hogwart nie był już bezpiecznym miejscem. Dlatego też nie chciał, żeby Pansy wracała do zamku, aby ukończyć ostatni rok nauki.
          Dziewczyna nie mogła pogodzić się z surowym postanowieniem ojca. Wykłócała się z nim parę godzin dziennie z nadzieją, że uda jej się zmienić jego zdanie. Nie mogła sobie wyobrazić tego, że nie wróci do Hogwartu. To był jej drugi dom, który - wbrew pozorom, jakie stwarzała - kochała. Przywiązała się do murów zamku, gdzie czuła się bezpiecznie. Poznała tam najwspanialsze osoby - zyskała trzy najlepsze przyjaciółki i chłopaka, w którym się zakochała. Było pięknie, a teraz, tak nagle, wszystko miało się skończyć? Wiedziała, że kiedy zginął Albus Dumbledore, Hogwart i jego uczniowie zostali narażeni na niebezpieczeństwo. Nie mogła jednak tak po prostu odpuścić, o nie. Była Ślizgonką z krwi i kości, co oznaczało, że była sprytna. Musiała wymyślić jakiś plan, aby ojciec zmienił zdanie i pozwolił jej pojechać do szkoły.
          Brunetka usiadła w jadalni przy małym, czarnym stole. Stały przy nim jedynie cztery krzesła. Jedno z nich należało niegdyś do pani Parkinson - po jej śmierci zawsze było puste. Nikt nie miał prawa zajmować tego miejsca, jeśli nie chciał narazić się na gniew pana domu. Nastolatka westchnęła głęboko, wpatrując się z niechęcią w leżący przed nią talerz z obiadem. Wcale nie odczuwała głodu. Spojrzała ponuro na ojca; mężczyzna jadł w ciszy, wbijając wzrok gdzieś za jej głowę. Zastukała paznokciami o blat stołu, po czym odgarnęła włosy z twarzy.
          - Pansy, jedz - zachęciła ją służąca.
          Kobieta weszła właśnie do jadalni z szerokim uśmiechem. Postawiła przed dziewczyną szklankę z sokiem dyniowym. Pan Parkinson mruknął z zadowoleniem, czując zapach kawy. Służąca spojrzała ze zdziwieniem na nastolatkę.
          - Nie jestem głodna - mruknęła.
          - Musisz coś zjeść.
          - Nie, nie muszę.
          Kobieta pokręciła głową i odeszła, a po pomieszczeniu rozniosło się jej zrezygnowane westchnięcie. Pansy ponownie wbiła wzrok w ojca. Mężczyzna najwyraźniej udawał, że nie dostrzega jej poddenerwowania. Popijał spokojnie kawę.
          - Tato! - warknęła w końcu, nie wytrzymując.
          Pan Parkinson jakby od niechcenia zerknął na nią. Na jego zmęczonej, nieco postarzałej twarzy nadal malował się spokój i obojętność. Nienawidziła, kiedy ją ignorował, a robił to dość często, aby ją zezłościć. Zastukała nerwowo paznokciami o blat. Oddychała ciężko, a jej serce mocniej zabiło. Nie mogła pozwolić sobie na to, żeby nie wrócić do zamku. O nie.
          - Tak, Pansy?
          - Możesz przestać traktować mnie jak powietrze?
          Mężczyzna westchnął.
          - Bez powietrza nie można żyć, moja droga, a więc nie sądzę, aby powinno ci to przeszkadzać.
          Warknęła cicho i zmrużyła oczy.
          - Tato! Na Salazara, nie możesz zabronić mi wrócić do zamku! To jest mój drugi dom, nie mogę tak po prostu tam nie pojechać! - krzyknęła.
          Nie panowała nad sobą. Nawet nie zauważyła, kiedy zerwała się z miejsca, a krzesło z hukiem poleciało do tyłu. Dyszała ciężko, zaciskając pięści. Nigdy nie było warto denerwować panny Parkinson, bo źle się to kończyło - tak też było właśnie w tym wypadku.
          - Pansy, powiedziałem ci już, co o tym sądzę - syknął.
          - Owszem, ale ja również mam jakieś zdanie! Mogę o sobie decydować, to moje życie!
          - Nie sądzę - odparł chłodno. - Nie jesteś jeszcze pełnoletnia.
          Roześmiała się gorzko; wiedziała, że te słowa padną.
          - Ale jestem dojrzała! Tato, dlaczego nie chcesz nigdy zaakceptować moich decyzji? Każdy uczy się na błędach! Na czym ja mam się uczyć, skoro każdą decyzję podejmujesz za mnie ty? - jęknęła rozpaczliwie. - Chcę wrócić do Hogwartu! Chcę walczyć, tato! Nie mam pięciu lat! Znam setki przydatnych zaklęć, nie musisz się o mnie martwić! Proszę, choć raz pozwól mi samej wybrać.
           Kiedy zakończyła, dyszała ciężko. Gardło ją okropnie bolało, ale wiedziała, że nie żałuje. Widziała zaskoczenie na twarzy ojca. Mężczyzna otwierał i zamykał buzię, najwyraźniej nie wiedząc, co odpowiedzieć. To była jej ostatnia nadzieja. Jeśli się nie zgodzi - będzie mogła pożegnać się z zamkiem już na zawsze. Odgoniła od siebie tę myśl.
          - Pansy - zaczął niepewnie pan Parkinson. - Tylko ty mi zostałaś. Tylko ciebie mam. Jesteś jedyną osobą, która wnosi szczęście w moje życie.
          Dopiero wtedy dostrzegła połyskujące w jego oczach łzy. Skarciła się w myślach za to, że tak na niego naskoczyła. Kochała go z całego serca i nie miała prawa na niego krzyczeć. Był jej ojcem, chciał dla niej jak najlepiej.
          - Tato, ja...
          - Nie chcę cię stracić, kochanie. Nie mogę cię stracić. Jeśli ty również odejdziesz, nie przeżyję tego.
          Nie zastanawiając się, rzuciła mu się w ramiona. Jej ojciec był dobrym człowiekiem. Wiedziała, że jest ostatnią osobą na świecie, która go kochała. Westchnęła.

*
          Od chwili, gdy wyszła z biblioteki, minął tydzień. Przez ten czas ani raz nie opuściła swojej sypialni - jedynym pomieszczeniem, jakie odwiedzała, była toaleta. Ciągle leżała na łóżku, czytając księgę, którą ukradła z zakazanego działu. Rozmyślała również o Voldemorcie - nie tym okrutnym, który żył w jej czasach, lecz tym z przeszłości, zagubionym nastolatkiem. Nie miała pojęcia, co się z nią działo. Nie potrafiła nad sobą panować. Ostatnimi czasy często przyłapywała się na tym, że wyobraża sobie jego dłonie na swojej talii, jego usta na swoich. Próbowała to od siebie odgonić - nie mogła. 
          Coś się w niej zmieniło. Zupełnie, jakby Tom Riddle wszczepił w nią kawałek samego siebie, jakby w ten sposób chciał zmusić ją do dołączenia do swoich szeregów. Miała jednak nadzieję, że wcale nie o to chodziło. Sama nie była do końca pewna, na co liczyła. Wiedziała tylko, że było to niedorzeczne i głupie z jej strony. W ten sposób dawna wersja Lorda Voldemorta, najpotężniejszego i najniebezpieczniejszego czarodzieja tych czasów, zawróciła jej w głowie. 
          Każdej nocy śniło jej się to samo. Z czasem zaczęła nawet zastanawiać się, czy oby na pewno to się dzieje tylko w jej głowie. Wszystko wyglądało tak realnie, tak prawdziwie. Zawsze budziła się z twarzą mokrą od łez.

          Otworzyła oczy; była w nieznanym pomieszczeniu. Czuła chłód przeszywający całe jej ciało; leżała zwinięta w kłębek, w kącie ciemnego, groźnie wyglądającego pokoju. Pomieszczenie nie było duże - stał w nim czarny stół. Jedynie blask księżyca oświetlał podłogę wyłożoną panelami. 
          Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego drżała i ciężko oddychała. Nie reagowała, kiedy z jej oczu popłynęły łzy - odczuwała je, ale nie była w stanie ich zatrzymać. Nie panowała nad własnym ciałem. Nie mogąc zaprotestować, wstała powoli z zimnej posadzki i rozejrzała się. Niepewnie, jakby ze strachem ruszyła na przód, chcąc opuścić przeraźliwie zimny pokój. Z radością stanęła przy wielkich drzwiach; już ściskała klamkę, uchylała drzwi. Kiedy miała wyjść i pobiec jak najdalej, jakaś niewidzialna siła popchała ją z powrotem w kąt. Krzyknęła z bólu. Coś zacisnęło się na jej dłoniach. Po chwili zorientowała się, że zamknęła oczy. Powoli, jakby niepewnie otworzyła je. Nagle strach i przerażenie zmieniło się w radość, bezpieczeństwo i pożądanie. Uśmiechnęła się.
          - Moja słodka Elizabeth - usłyszała tuż przy uchu.
          Zadrżała. Miała ochotę jęknąć z rozkoszy, czując jego ciepły oddech na szyi. Zacisnął swoje silne, duże dłonie na jej biodrach; była niemal pewna, że zostaną po tym ślady i wcale nie było jej z tego powodu przykro. Zamruczała.
          Mężczyzna spojrzał na nią; na jego przystojnej twarzy nadal widniała obojętność i chłód, i jedynie jego oczy wyglądały inaczej - iskrzyły się w nich wesołe ogniki. Nim zareagowała, wpił się w jej usta. To było tak cudowne, że niemal krzyknęła z zachwytu. Zarzuciła mu ręce za szyję, przyciągając go bliżej. Wzdychała w jego otwarte usta, kiedy drażnił jej język swoim. Pragnęła, aby ta chwila nigdy się nie kończyła. Chciała, aby trzymał ją w swoich zimnych ramionach już zawsze.
          Nagle gwałtownie odsunął się, a jego twarz zmieniła się z przystojnej na straszną. Chciała krzyczeć ze strachu, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jej ust. Nie mogła się ruszyć. 
          - Moja słodka, niewinna, ale waleczna Elizabeth. Tylko moja - powtórzył z naciskiem.
          Po chwili po prostu rozpłynął się w powietrzu. 

          Nie wiedziała, co przerażało ją najbardziej - to, że ten sen powtarzał się każdej nocy i wszystko działo się dokładnie identycznie, jak w poprzednim, czy to, że śniła o Czarnym Panie. To wydawało się tak niewłaściwe i głupie, że miała ochotę rzucić w siebie za to jakimś paskudnym zaklęciem. Czuła się jak kretynka. Nie mogła panować nad swoimi uczuciami, nad myślami i nawet nad ciałem. A wszystko od kiedy po raz pierwszy dostrzegła Toma Riddle'a. 
          Czasem widziała jego twarz; tak po prostu. Kiedy siedziała w pokoju, kiedy leżała w wannie, czy odrywała na chwilę wzrok od książki. Słyszała jego głos w swojej głowie - błagał, aby do niego przyszła. Była zupełnie bezradna. Nie mogła tego wszystkiego zatrzymać. Nie chciała - tylko tak mogła odczuwać jego bliskość, której dziwnie i rozpaczliwie pragnęła.
          - Oszalałaś, Elizabeth Carter - mruknęła sama do siebie.
          Zakryła twarz poduszką, chcąc zagłuszyć syk Czarnego Pana. Jego głos stawał się coraz bardziej smutny, drżący; wiedziała, że to tylko złudzenie. Resztkami rozsądku próbowała przetłumaczyć sobie, że Voldemort robi to wszystko specjalnie, że jedyne, czego chce, to jej po swojej stronie. Niestety, to nic nie dawało. Nadal go pragnęła.
          Ta myśl ją przerażała. 
          Odrzuciła poduszkę i położyła się na plecach, wbijając wyprany z uczuć wzrok w sufit. Nie rozumiała, dlaczego nie chciała odpisywać przyjaciółkom na listy. Nie rozumiała, dlaczego nic nie jadła i nie odczuwała głodu. Nie potrafiła pojąć tego, co się z nią działo. Z dnia na dzień zapomniała o Draco Malfoyu - a przecież to jego obdarzyła prawdziwym uczuciem. Liczył się tylko Tom Riddle. Tylko jego obecności pragnęła, to jego dłoni jej brakowało, choć nigdy ich nie czuła. 
          - Cholera - warknęła.
          Nie potrafiła znaleźć wyjścia z sytuacji, w której się znalazła. Wszystko pomieszało się w jej głowie, wywołując wojnę, której nie była w stanie zatrzymać. Łudziła się, że to wszystko to jedynie koszmar, z którego w końcu się obudzi. Z czasem przestała w to wierzyć, gdyż nawet szczypanie nie pomagało. 
          Miała dość swojego pokoju, swojego łóżka. Miała dość ciągłego czytania czarnomagicznej księgi, miała dość siedzenia lub leżenia. Miała dość siebie i tego, co się z nią działo. Z lekkim wahaniem podniosła się z pościeli i skierowała się w stronę drzwi. Nie wiedziała, czy to mądry pomysł - były wakacje, ale zbliżała się północ, więc na dworze musiało być zimno. Ubrana jedynie w krótkie spodenki i czarną bokserkę, opuściła sypialnię.
          Prawie zapomniała, jak wygląda jej dom. Czuła się, jakby była tam po raz pierwszy. Ignorując poczucie strachu, puściła się korytarzem. Po jakimś czasie zeszła na dół schodami - one również wydawały się nieznajome. Zatrzymała się w przedpokoju. Spoglądała na drzwi wyjściowe, jakby zastanawiając się, czy dobrze robi. Po chwili potrząsnęła głową i nacisnęła klamkę, wychodząc na zewnątrz.
          Poczuła chłód ogarniający jej drobne ciało. Zacisnęła zęby; ignorując to, że jej stopy były bose, skierowała się w stronę ogrodu pani Carter. Elizabeth kochała przyglądać się pięknym kwiatom. To jedyne, co wnosiło do tej posiadłości ciepło. Potrafiła siedzieć kilka godzin na ławce, wpatrując się w róże, tulipany. Kwiaty były zaczarowane - nigdy nie więdły. Podeszła do największej i najpiękniejszej z róż, wąchając ją. Zamruczała i uśmiechnęła się delikatnie, a następnie usiadła na czarnej ławce. Czuła czyjąś obecność.
          Przymknęła oczy. Kiedy je otworzyła, stał przed nią on.
          - Tom - wyszeptała. - Co tu robisz?
          - Mógłbym cię spytać o to samo - odparł mądrze. - Jest środek nocy.
          Prychnęła pod nosem i rzuciła mu kpiące spojrzenie, unosząc jedną brew. Sama dziwiła się, że zachowywała się tak swobodnie w jego obecności. Był najgroźniejszym czarnoksiężnikiem, a ona urządzała sobie z nim pogawędki. To było takie głupie!
           Wtedy jakby opamiętała się. Całe oczarowanie Czarnym Panem zniknęło. Ona sama zerwała się z ławki i ruszyła w stronę wejścia do domu. Wyminęła go, czując jego zapach. Zacisnęła powieki; nie mogła znów stracić nad sobą panowania. Poczuła jednak, jak zaciska dłoń na jej nadgarstku. Jęknęła z bólu i wyrwała mu się. Spojrzała na niego z wyrzutem.
          - Nie odchodź, Elizabeth.
          To nie była prośba, lecz rozkaz. Nie wiedziała, dlaczego, ale posłuchała go. 
          - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
          - Nie wszystkie pytania zasługują na odpowiedź.
          Zapadła cisza. Jej oddech przyspieszył, kiedy niemal siłą posadził ją na ławce, a następnie usiadł obok niej. Poczuła jego przeszywający wzrok na sobie; zadrżała. Uciekaj, idiotko, to Voldemort, w nim nie ma dobra, pomyślała, ale nie posłuchała swojego rozsądku. Nie mogła. Nie chciała. 
           - Chcesz, żebym dołączyła do twoich popleczników - rzekła, wypranym z emocji głosem.
          Nie odpowiedział.
           - W takim razie możesz odejść. Nigdy tego nie zrobię, Tomie Riddle.
          Tym razem jej nie zatrzymał. Wstała i spojrzała na niego ostatni raz, pełnymi wyrzutu, żalu i smutki oczyma. Nie potrafiła zrozumieć samej siebie - zachowywała się jak kompletna kretynka i była tego zupełnie świadoma, a jednak jakaś część jej nie powstrzymywała jej od tego. To było tak idiotyczne, że miała ochotę się za to zbesztać. Jak mógł spodobać jej się Tom Riddle, znany wszystkim jako Lord Voldemort? Jak mogła polubić i pragnąć obecności najpotężniejszego i najgroźniejszego czarodzieja?
          - Nie robisz tego dla siebie - usłyszała jego syk. Wzdrygnęła się. - Chcesz być po dobrej, lecz straconej stronie, nie ze względu na to, że tego pragniesz. Robisz to w imieniu buntu przeciw rodzicom. To głupie zagranie, biorąc pod uwagę, iż możesz żałować swojej decyzji do końca życia, Elizabeth.
          - Odejdź - warknęła. Nie miała ochoty wysłuchiwać jego wywodów, w których nie było ani trochę prawdy. - Odejdź.
          - Chcesz tego?
          Zamarła. Czy tego chciała? Czy pragnęła, aby Tom Riddle odszedł, zostawił ją w spokoju? Czy chciała przestać o nim śnić, widzieć jego twarz w każdej chwili? Czy miała dość słuchania jego głosu, pod którego wpływem dostawała dreszczy? Przełknęła ślinę; odpowiedź na każde pytanie brzmiała nie. Nie chciała tego, bo, na Salazara, podobało jej się i to cholernie.
          - Tak.
          Oh, jak bardzo pragnęła odpowiedzieć inaczej! Jak bardzo chciała go zatrzymać. Marzyła o tym, aby postąpił z nią tak, jak we śnie - aby złapał ją mocno za biodra i brutalnie pocałował. O niczym innym nie myślała; potrafiła skupić się jedynie na jego bladych, zimnych wargach. Nie widziała rozczarowania na jego twarzy - jedyne, co dostrzegła, to ten doskonale jej znany chłód i obojętność. Gdzieś już to widziała...
          - Chcesz tego? - powtórzył.
          Tym razem jednak stał tak blisko niej, że odczuwała jego przyjemny zapach. Był o wiele wyższy - musiała zadrzeć głowę w górę, aby patrzyć mu w oczy. Ale nie zrobiła tego - nie chciała znów zatonąć w tych cudownych, zielonych i przebiegłych oczach. Zupełnie, jakby był wężem - podstępnym, bezuczuciowym. Przełknęła ślinę. Pocałuj mnie.
          - Po prostu odejdź - wyszeptała, czując, jak w jej oczach wzbierają się łzy.
          Ich relacja była chora. Elizabeth widziała go na oczy dwa razy - śniła o nim jednak każdej nocy i to w taki sposób. On robił to jedynie dla własnego dobra, dla władzy i potęgi - była silna, chciał ją mieć przy sobie. Szatynka doskonale o tym wiedziała, a mimo wszystko tak po prostu chciała go pocałować. Czy to było dziwne? - owszem. Czy żałowała? - nie.
          Zupełnie ignorując jej słowa, złapał ją za podbródek i uniósł jej głowę. Zadrżała pod wpływem jego dotyku. Pocałuj mnie, powtórzyła w myślach. To było o wiele silniejsze od niej samej. Zupełnie, jakby zawładnęła nią zupełnie nieznana siła. Ona pchała ją w jego ramiona, a Carter nie robiła nic, aby to powstrzymać. Nic.
          - Dobrze więc - odparł. - Odejdę.
          I wtedy wszystko prysło - cała ta siła ciągnąca ją do niego wyparowała. Tom Riddle wrócił do swojej obecnej postaci. Już po paru sekundach nie patrzył na nią zielonymi, pięknymi oczyma, lecz zwężonymi źrenicami, całkiem czarnymi. Jego twarz ponownie była zniekształcona, a dłonie lodowate. Powrócił Lord Voldemort.
          Poczuła obrzydzenie do samej siebie za to, że była tak blisko tego okrutnego człowieka. Nie, on nie był człowiekiem - był potworem w niegdyś ludzkim ciele. Bezuczuciowy, okrutny, zimny, przebiegły i bez skrupułów - właśnie taki był. To jej umysł wykreował całkiem inną postać, zapominając, kim jest. Jęknęła.
          - Ale nie odpuszczę, Elizabeth Carter - jego głos był tak obcy, tak inny, niż parę chwil wcześniej. - Znajdę cię, gdziekolwiek byś się nie ukryła. Będziesz po mojej stronie.
          Miała ochotę go spoliczkować. Wiedziała, że byłoby to głupie, biorąc pod uwagę fakt, że stał przed nią Czarny Pan.
          - W takim razie możesz zabić mnie od razu - warknęła. Zachowywała się jak głupia Gryfonka; skarciła się za to w myślach.
          - Nie zabiłbym cię, Elizabeth - poczuła nieprzyjemne dreszcze, gdy pogładził jej policzek.
          - Och, doprawdy?
          Igrała z ogniem. Choć nie, człowieka stojącego przed nią można było nazwać jedynie lodem i to najzimniejszym, najtwardszym, nie do stopienia.
          - Nigdy do ciebie nie dołączę.
          - To się okaże.
          - Możesz pomarzyć! - jej krzyk rozniósł się po całym ogrodzie. - Nigdy nie będę taka, jak ty! Nigdy nie stanę po twojej stronie! Czy ty widzisz, co robisz?! Jesteś mordercą, robisz to wszystko przez chore pragnienie rządzenia światem! Jesteś nienormalny, Tom!
          Roześmiał się; był to dźwięk tak okrutny i pełen żalu, że chciała uciec jak najdalej. Nie poruszyła się jednak, zaciskając pięści. Nie była słaba. Nie ona.
          - Tak mało wiesz jeszcze o świecie, Elizabeth - wysyczał. - To zrozumiałe. Jesteś jeszcze młoda. Być może z czasem zrozumiesz to wszystko. Może pojmiesz, dlaczego tu jestem, obok ciebie i dlaczego byłem zawsze, od kiedy się urodziłaś. Wtedy będzie za późno, ale zrozumiesz to. Tymczasem żegnaj.
          Jego słowa rozpłynęły się w powietrzu - zupełnie, jak kilka sekund później jego sylwetka. Po prostu zniknął, zostawiając ją w środku ogrodu. Kompletnie niczego nie rozumiała. Wszystko stało się bardziej zagmatwane, niż wcześniej. Jej oddech stał się płytki, a serce jakby zatrzymało się. Zemdlała.

*
          - Draconie!
          Westchnął, słysząc głos matki.
          Siedział właśnie przy fortepianie; zawsze to robił, gdy próbował się odprężyć. Nie umiał grać - wystarczyło mu to, że zasiadał przy instrumencie i wpatrywał się w klawisze. Nie wiedząc dlaczego, uspokajało go to. Przez ostatnie parę dni robił to codziennie - to było jego jedyne zajęcie. Nie miał zupełnie nic innego do roboty. 
          Nie miał żadnego kontaktu z Blaisem - wiedział, że wina stała po jego stronie. Chwilami pragnął z całego serca napisać do dawnego przyjaciela, poprosić o spotkanie. Wiedział jednak, że nie otrzymałby odpowiedzi. Zbyt mocno zranił Blaise'a, odpychając go od siebie. Wbrew wszystkiemu to właśnie Ślizgoni zawierali najszczersze przyjaźni. 
          Myślał również o Elizabeth. Dziewczyna po spędzonej razem nocy nie zaczęła go unikać - wręcz przeciwnie, spędzali o wiele więcej czasu razem. Nie obiecywali sobie zupełnie nic - ot tak, przyjemności, bez żadnych zobowiązań. Mimo wszystko denerwował się za każdym razem, gdy podszedł do niej jakiś chłopak. Wiedział, że darzył ją silnym uczuciem i był pewien, że szatynka je odwzajemnia. Mimo wszystko nie angażowali się w związek - rozstania zawsze bolą, zwłaszcza te po szczerej miłości. Oni po prostu nie byli sobie pisani. 
          Niechętnie wstał, odsuwając stołek i wyszedł z pokoju. Malfoy Manor co rok było takie samo. Dosłownie nic nie zmieniało się w tej wielkiej rezydencji przesiąkniętej chłodem. I tylko stało się nieco ciemniej, od kiedy Czarny Pan znalazł tam schronienie. Draco odczuwał strach, przebywając pod jednym dachem z najgroźniejszym czarodziejem. Bał się go. Odgonił od siebie myśli i kiedy stanął na dole, rozejrzał się. Tak, jak się spodziewał, Narcyza Malfoy stała tuż za nim. Pojawiła się tam znikąd - zawsze tak robiła i z czasem blondyn się do tego przyzwyczaił. Zawsze wiedziała, gdzie go szukać i choć Dracona nieco to przerażało - rozumiał. Była jego matką.
          - Draco - wyszeptała.
          Na jej twarzy pojawił się delikatny, słaby uśmiech. Zupełnie, jakby się rozpogodziła. Było mu przykro, widząc ją w takim stanie. Od kiedy przyjęli do siebie Voldemorta, była na skraju wytrzymałości i tylko on jeden o tym wiedział. Lucjusz zdawał się nie dostrzegać zmartwienia i przerażenia małżonki. Jedyne, co widział, to Czarny Pan. 
          - Tak, mamo? - spytał.
          Nie odpowiedziała. Zbliżyła się do niego i pogłaskała po ramieniu. Po chwili odsunęła się, zupełnie, jakby obawiała się odtrącenia z jego strony. Draco nienawidził ojca za to, że doprowadził Narcyzę do takiego stanu. Niepewnie złapał ją za dłoń i ścisnął ją, jakby chciał dodać jej otuchy. Jej twarz rozjaśnił uśmiech, tym razem całkiem szczery i niewymuszony. 
          - Jesteś już taki duży - powiedziała. - Czuję, jakby minęło parę chwil od twoich narodzin. Tymczasem to już prawie siedemnaście lat - westchnęła. - Pamiętam, jak biegałeś po całym domu, a potem nie mogłam cię znaleźć...
          - Łatwo było się zgubić, kiedy każdy korytarz wyglądał identycznie - uśmiechnął się lekko.
           Kiwnęła głową.
          - Tak. Twój ojciec nie lubi zmian, Draco. Nie lubi też, kiedy ktoś nie zgadza się z jego decyzją. Dlatego właśnie ten dom wygląda tak - uśmiechnęła się gorzko. - Wybacz mi, Draco - wyszeptała.
         Udał, że nie dosłyszał ostatniego zdania. 
          - Myślę, że nie w tej jednak sprawie mnie zawołałaś.
          - Ach, tak - szepnęła. - Oczywiście, nie w tej. 
          I nie patrząc na jego twarz, skierowała się w stronę jadalni. To oznaczało długą, poważną rozmowę - zawsze właśnie w tym pomieszczeniu się odbywały. Draco podążył za nią, przyglądając się jej plecom. Włosy Narcyzy straciły dawny blask, wyblakły - zawsze powtarzał, że są piękne. Jako dziecko uwielbiał się nimi bawić - były takie miękkie w dotyku, zupełnie, jak puch. Teraz niczym nie przypominały dawnej wersji; bo dawna Narcyza odeszła.
          Bez słowa usiadł naprzeciw rodzicielki. Jej twarz wyrażała to, co zawsze - niepokój, strach, ale także dumę. O tak, kto jak kto, ale ona zawsze była dumna i chłodna. Draco wiedział, że odziedziczyła to po rodzinie Blacków - Malfoyowie mimo wszystko byli o wiele bardziej porywczy. 
          - Zmieniłeś się - zauważyła.
          - Dorosłem.
          - Nie, Draco - rzekła pewnie.
          Przemilczał jej uwagę. Spojrzał na nią z wyczekiwaniem.
          - Coś cię zmieniło - powiedziała. - Ktoś cię zmienił. I muszę przyznać, że na lepsze. Jeszcze parę miesięcy temu tak bardzo przypominałeś twojego ojca... Teraz jesteś zupełnie inny. Nie potrafię rozszyfrować własnego syna.
          Westchnął. Miała rację, co do każdego słowa - zmienił się nie do poznania, ale na lepsze. 
          - Jak jej na imię?
          Wiedział, że to pytanie padnie. Wiedział również, że nie może wyznać prawdy - co by mu to dało, skoro miał ożenić się z dziewczyną o innym imieniu, innej twarzy i figurze, innych nawykach i zwyczajach, innych włosach oraz zapachu? Dziewczyna, którą będzie dane mu poślubić, nigdy nie będzie nią.
          - Elizabeth - wyznał szczerze.
          Uśmiechnęła się nieco.
          - Zawsze podobało mi się to imię. Może ze względu na Andromedę - zamyśliła się. - Moja starsza siostra często opowiadała mi bajkę o Elizabeth, która zakochała się w nieodpowiedniej osobie i przez to przypłaciła życiem. 
          Zdziwił się, słysząc imię siostry Narcyzy. Kobieta nigdy nie wspominała o Andromedzie Tonks - w przeciwieństwie do siostry zacięcie przestrzegała słów Tojours Pur - zawsze czyści. Było to motto rodu Blacków. Dwa lata starsza siostra sprzeciwiła się i poślubiła mugolaka. Od tamtej pory przestała istnieć dla sióstr.
          - A więc darzysz ją uczuciem.
          - Nie wiem.
          Zaśmiała się cicho i czule. 
          - Wiesz, Draconie. Wolisz jednak z góry wszystko przekreślić.
          - Co masz na myśli?
          - To, że ją kochasz. Mało tego, jest to uczucie odwzajemnione.
          Westchnął. Ta kobieta znała go lepiej, niż ktokolwiek inny - z pewnością dlatego, że to właśnie ona go urodziła. Przecież nigdy nie rozmawiał z nią szczerze, nie zwierzał się i nie prosił o rady. Mimo tego wiedziała o nim wszystko.
          - Zdradzisz mi nazwisko mojej przyszłej żony?
          Kobieta sposępniała. Zupełnie, jakby dopiero przypomniała sobie o przeznaczeniu syna. Jakby nie pamiętała, że nie miał prawa ożenić się z kimś, kogo pokochał. Widział smutek w jej szarych oczach. Wstała i dumnie wyprostowała się, najwyraźniej uznając rozmowę za zakończoną. Ruszyła w kierunku drzwi. Kiedy stała już w progu, po raz ostatni spojrzała na niego. Na jej zmęczonej twarzy znów widział chłód i dumę. Po chwili wyszeptała dwa słowa. Dwa słowa, które zrujnowały całą jego nadzieję na lepsze jutro. Niemal ich nie dosłyszał.
          - Astoria Greengrass.
       

1 komentarz

  1. No w końcu znalazłam trochę czasu i nadrobiłam zaległości w czytaniu. Musisz mi wybaczyć, ale na ogół jestem bardzo powolna i strasznie leniwa, co odbija się niestety na mojej aktywności w blogosferze. Ale staram się, to się ceni, prawda?
    Na sam początek muszę powiedzieć, że wybrałaś cudowny szablon. Jest piękny! Podoba mi się o wiele bardziej od poprzedniego.
    Ale przejdźmy do rzeczy. Wiesz, że dokonałaś cudu? Nigdy nie pomyślałabym, że będę z chęcią czytać opowiadanie, w którym jedną z głównych ról będzie odgrywał Malfoy. Nie to, że go nie lubię. Zawsze go lubiłam. No może nie był moim ulubionym bohaterem, ale lubiłam go, ale niestety... Te wszystkie paskudne, źle napisane Dramione kompletnie mi go obrzydziły. Dlatego kiedy pierwszy raz zawitałam tutaj, nie za bardzo chciałam czytać tego bloga, ale przemogłam się. I tak mnie to wciągnęło, że przeczytałam dziesięć rozdziałów w ciągu jednego dnia (z resztą się trochę ociągałam, ale to z różnych powodów niezależnych ode mnie). Podoba mi się to w jaki sposób przedstawiłaś sytuacje Ślizgonów, których dzięki tobie pokochałam.
    Podziwiam cię za twoją pomysłowość. Nigdy nie połączyłabym Pansy i Pottera. Nie pomyślałabym również o tym, że Seamus jest takim czułym i kochającym facetem. A Zabini w twoim wykonaniu jest po prostu boski.
    Wykreowałaś wszystkie postacie w sposób zawodowy. Sprawiłaś, że są tacy prawdziwi. Piszesz w taki sposób, że chce się czytać wszystko twojej twórczości.
    Jestem strasznie ciekawa jak dalej potoczy się ta historia. Niby Draco i Elizabeth w końcu się odnaleźli, a ty tutaj nagle wplatasz w ich życie Toma Riddle'a.
    Czekam na więcej! A tymczasem powili zabieram się za twoją drugą historię.
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy