Rozdział 23: Cmentarz

piątek, 19 czerwca 2015
          Cmentarz wypełniły głośne, kpiące i szydercze śmiechy kilkunastu osób. Śmierciożercy mieli niezły ubaw, obserwując Valerie. Kobieta wyszła z szeregu i stanęła przed córką, broniąc ją własnym ciałem. Elizabeth nigdy nie spodziewała się, że do czegoś takiego dojdzie. Nie potrafiła uwierzyć w to, że matka broni ją przed śmiercią z rąk Czarnego Pana. To wydawało się niedorzeczne. Ojciec również wyglądał na zszokowanego i zmieszanego całą sytuacją. Jedynie twarz Voldemorta wyrażała zaciekawienie.
          - Nie pozwolę ci zabić mojej córki.
          Śmiechy powoli przygasały, aby w końcu zamieniły się w głuchą ciszę. Przerywał ją jedynie płytki, przyspieszony oddech siedemnastoletniej Ślizgonki. Dziewczyna czuła zawroty w głowie i ledwo stała na nogach. Ostatkami sił utrzymywała się w swojej pozycji; nie chciała znów upaść głucho na ziemię. Przełknęła ślinę.
          - Ach, tak. W takim razie będę zmuszony zabić was obie - wysyczał Czarny Pan.
         Dziewczyna posłała spojrzenie rodzicielce. Spodziewała się, że kobieta potulnie skinie głową i odejdzie na bok, jednocześnie chroniąc swój tyłek od kary śmierci. Kiedy nic takiego jednak nie nastąpiło, była w szoku. Po tylu latach cierpienia i chłodu, jakie panowały w domu, teraz Valerie Carter postanowiła uratować jedyną córkę. Szatynka poczuła przypływ ciepła w okolicy klatki piersiowej. Nie wiedziała, czy to, że złapała matkę za rękę było odruchem, czy zrobiła to celowo. Uśmiechnęła się słabo; teraz mogła umierać. Nie chciała jednak, aby Valerie oddała swoje życie za nią. To wydawało jej się iście gryfońskie. Wzięła głęboki oddech.
          - Panie mój - usłyszała.
          Cholera, co im się zebrało na rodzinne przedstawienie?, jęknęła w myślach. Jej spojrzenie powędrowało w kierunku jej ojca. Mężczyzna wystąpił nieśmiało, jakby z obawą, z szeregu. Zgarbił się niezgrabnie i przysunął do żony i córki. Voldemort niechętnie zerknął na niego. Pan Carter nie ukrywał swojego strachu przed Czarnym Panem. Jego ciało nienaturalnie trzęsło się, a on sam spuszczał głowę jak najniżej potrafił. Żałosne.
         - Tak, Antony? - zwrócił się do niego Tom, zaciskając zęby.
         Był wściekły, że ktoś śmiał mu przeszkodzić.
         - W-w-wydaje mi się, że to nie jest konieczne - wyszeptał tak, że Elizabeth ledwo dosłyszała jego słowa.
         Poczuła, jak matka ściska nieco mocniej jej dłoń, jakby chcąc dodać jej otuchy. Było to tak nieznane uczucie, że Elizabeth zapragnęła skakać ze szczęścia. Wiedziała jednak, że wyglądałoby to niestosownie, biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej się znalazła. Powstrzymała się i resztkami sił zachowała spokój.
          Czarny Pan zignorował jego słowa.

*
          Draco siedział w wielkim fotelu z czarnej skóry, popijając powoli trunek ze szklanki. Był obecny jedynie ciałem; myślami uciekł gdzieś w dal. Po dłuższej chwili zapomniał nawet o obecności przyjaciela. Dziwiła go wizyta Blaise'a. Ostatni rok szkolny wiele zmienił w ich relacji - nie byli tak blisko, jak parę miesięcy temu. Mimo wszystko był jego przyjacielem.
          Rozmyślał nad całą sytuacją, w jakiej się znalazł. Kiedyś nigdy by nie pomyślał, że przez własnego ojca będzie przeżywał coś tak strasznego. Każdego dnia budził się ze strachem o to, że Czarny Pan ponownie wpadnie w furię i tym razem ucierpi on, albo jego matka. Westchnął ciężko i upił porządny łyk Ognistej Whiskey, którą przyniósł ze sobą Zabini. Jego przyjaciel wyglądał źle. Był wychudzony, miał podkrążone, zaczerwienione oczy, a jego twarz zdobił grymas bólu i cierpienia. W niczym nie przypominał dawnego Zabiniego - przystojniaka ze Slytherinu, za którym szalała większość dziewcząt z zamku. Draco wiedział, że zbliżająca się wielkimi krokami ostateczna bitwa działała tak na niemal wszystkich. Nawet Śmierciożercy drżeli z przerażenia. Każdy będzie mógł zginąć, nie tylko ci walczący po stronie Pottera. Wiele żyć było zagrożonych.
          - To już coraz bliżej.
          Ciemnoskóry chłopak kiwnął twierdząco głową, słysząc słowa blondyna. Mimo tego nie skomentował tego w żaden sposób. Dalej uparcie milczał, co doprowadzało Malfoya do szału. Zachowywał jednak spokój. Miał nadzieję, że przyjaciel w końcu zrezygnuje z udawania, że wszystko jest w porządku.
          - Boisz się?
          Dosłyszał ciche prychnięcie Blaise'a.
          - Czy się boję? - jego głos był tak nieznajomy i inny, że Draco mimowolnie zadrżał ze zdziwienia i przerażenia. Nie poznawał go. - Pytasz, czy się boję? Tak, Draco. Boję się. Każdego pieprzonego dnia budzę się z myślą, że to może ostatni raz, kiedy widzę słońce, niebo, ziemię, swój pokój, dom, mamę! Najgorsze jest to, że gdyby dzisiejszy dzień był moim ostatnim, nie dostrzegłbym twarzy Dafne. Nie widziałbym jej oczu, jej uśmiechu, jej włosów. Nie czułbym jej zapachu i dotyku jej gładkiej skóry.
          Mimo tego, że słowa wypowiedziane przez bruneta były tak gorzkie i prawdziwe, młody Malfoy uśmiechnął się słabo. Zabini najwyraźniej zrezygnował z maski obojętności i chłodu, odrzucając ją gdzieś w kąt swojej dumy.
          - Ja też się boję.
          - Nic dziwnego. Nie potrafiłbym spać, mieszkając pod jednym dachem z nim - wysyczał.
          Blondyn wzdrygnął się. Z całych sił starał się zapomnieć o obecności Czarnego Pana w Malfoy Manor; niestety, bezskutecznie. Rezydencja była jeszcze chłodniejsza i ciemniejsza, niż zwykle. Przez to chłopak całe dnie spędzał w swojej sypialni, ignorując otaczający go świat.
          - Co się dzieje? - spytał Draco, nim zdążył ugryźć się w język.
          Dostrzegł zdziwienie i zdezorientowanie na twarzy ciemnoskórego szesnastolatka. Sam blondyn był nieźle zszokowany; obaj nie byli typami wypytującymi się nawzajem jak minął dzień, co drugiego trapi i co się z nim dzieje. O ile Blaise'owi czasem się to zdarzyło, o tyle Draco nigdy o to nie spytał. Nie miał pojęcia, co się z nim działo. Może to zbliżająca wojna go zmieniła, a może uczucie, którym obdarzył Ślizgonkę. Nie wiedział.
          - Powinienem spytać o to samo - rzucił i upił ostatni łyk ze szklanki. Rozsiadł się wygodniej w fotelu. - Dafne wysłała mi list.
          - To powód twojej wizyty?
          - Między innymi.
          Blondyn zmarszczył brwi.
          - W takim razie co napisała w tym liście?
          Nagle poczuł, że było to bardzo niewłaściwe pytanie. Dostrzegł złość i ogromny żal na twarzy Zabiniego. Chłopak nagle skulił się i zaczął nienaturalnie trząść. Wyglądało to przerażająco. Kiwał się w przód i tył, chowając twarz w dłoniach. Malfoy gwałtownie wstał, nie wiedząc, jak się zachować. Usłyszał głośny, przepełniony rozpaczą szloch Blaise'a. Zbiło go to z tropu - on nigdy nie uronił ani jednej łzy, nie w jego towarzystwie. Był taki niepodobny do nastolatka sprzed kilku miesięcy. Zmienił się i blondyn nie był w stanie stwierdzić, czy na gorsze. Usłyszał głośne westchnięcie przyjaciela.
          - To koniec - szepnął niemal niedosłyszalnie.
          Draco nie mógł uwierzyć w jego słowa. To wydawało się takie nieprawdopodobne; on i blondynka byli w sobie naprawdę zakochani i nic nie zapowiadało ich zerwania. Malfoy myślał, że nic i nikt nie będzie w stanie zerwać ich więzi, nic ich od siebie nie oddali. Wiedział, że przyjaciel kochał Dafne całym swoim sercem i zrobiłby dla niej wszystko. Nie rozumiał więc, jakim cudem panna Greengrass tak po prostu zakończyła związek z kimś, kto był dla niej najważniejszy. To wszystko wydawało mu się dziwne. Zmarszczył brwi.
          - Wierzysz, że zrobiła to dlatego, że chciała?
          - Nie - odparł Blaise zgodnie z prawdą. - Ale to nie zmienia faktu, że wyraziła się jasno.
          - Zabini, do cholery - warknął Ślizgon. - Kochasz ją.
          - Owszem.
          - Więc coś zrób.
          Obaj mierzyli się spojrzeniami.
          - Napisała chociaż dlaczego?
          Dostrzegł kątem oka, jak ciemnoskóry Ślizgon napina mięśnie i zaciska mocno pięści. Wyglądał na niezwykle zdenerwowanego. Bez słowa sięgnął ręką do kieszeni swojej kurtki. Po chwili wyjął z niej zwinięty pergamin. Spojrzał z żalem na blondyna, po czym wręczył mu kartkę. Draco nie lubił czytać cudzej korespondencji; mimo tego nie potrafił się powstrzymać. Rozwinął pergamin.
          Wodził wzrokiem po ładnych, kształtnych literkach pisanych czarnym kałamarzem. Z każdym słowem czuł coraz większą złość. Nie wierzył, że Dafne Greengrass kiedykolwiek napisałaby to z własnej woli. Rozumiał jej zmartwienia; on sam znajdował się w całkiem podobnej sytuacji. Kochał przyjaciółkę dziewczyny, którą w przyszłości miał poślubić. Nagle poczuł ogromny przypływ nienawiści do starożytnych czarodziejów, jego przodków, którzy wymyślili głupią zasadę mówiącą o tym, że to rodzice wybierają potomkom partnerów. Denerwowało go to, że nigdy nie miał szansy sam decydować o własnym życiu. Zmartwienie siedzącego naprzeciw Blaise'a odeszło w niepamięć; blondyn odleciał myślami daleko od Malfoy Manor. Przeklinał w duchu rodziców, którzy nigdy nie szanowali jego zdania. Zaczął ciężko dyszeć, wzbudzając zdziwienie w ciemnoskórym chłopaku. Zabini pospiesznie wyrwał mu żółtawy pergamin z dłoni. Draco ani drgnął.
          - Smoku - szepnął Blaise.
          Młody Malfoy zignorował jego głos. Właściwie zdawało mu się, że wcale go nie słyszał. Zabini, widząc brak reakcji, westchnął głośno i rozsiadł się wygodniej w fotelu.
          - Smoku - powtórzył cierpliwie.
          - Myślę - warknął blondyn z nadzieją, że to uciszy chłopaka.
          Niestety, kątem oka dostrzegł słaby uśmiech na przystojnej twarzy bruneta. Wcale nie zamierzał milczeć.
          - Po szesnastu latach w końcu nauczyłeś się tej podstawowej, a jakże przydatnej umiejętności? Cóż, jestem pod wrażeniem - zadrwił.
          - Zamknij się, Zabini.
          - Zamknij się, Zabini - przedrzeźniał go. - Nawet nie potrafisz porządnie zatkać mi gęby.
          - Nie mam na to czasu.
          - Och, to okropne - w jego głosie można było dosłyszeć udawany smutek i żal.
          - Zabini, czasem mam wrażenie, że cofasz się w rozwoju.
          - Nawzajem, Smoku.
          Zapadła cisza, przerywana szybkim oddechem Malfoya. Po chwili niespodziewanie przerwał ją głośny wybuch śmiechu. Blaise wyglądał na naprawdę rozbawionego; złapał się za brzuch i zwinął się w kłębek. Draco uniósł powoli jedną brew, wpatrując się w poczynania przyjaciela. Wyglądało to tak komicznie, że żałował, że nie ma przy sobie mago-aparatu. Odchrząknął; niestety, Ślizgon tego nie dosłyszał, gdyż dalej wił się ze śmiechu w fotelu. Draco poczuł chwilowe zakłopotanie. Po paru sekundach zastąpiło je duma i radość; udało mu się pocieszyć chłopaka, choć wcale nie zamierzał tego robić. Westchnął i rozsiadł się wygodniej w miejscu.
          - To będzie długi dzień - stwierdził, nie odrywając wzroku od roześmianego Zabiniego.

*
          - Co zrobiłaś? - wyjąkała brunetka.
          Pansy Parkinson stała właśnie w sypialni Dafne Greengrass. Weszła tam w celu porozmawiania z przyjaciółką. Strasznie jej się nudziło, a nie mogła zasnąć. Wiedziała, że Astoria już dawno chrapie w łóżku, więc nie zamierzała jej budzić. Tak, jak się spodziewała - gdy weszła do pokoju blondynki, zastała ją siedzącą na parapecie i wpatrującą się gdzieś w dal. Przez ostatnie kilka dni stało się to ulubionym zajęciem Dafne. Ciężko było wyciągnąć ją z sypialni, a co dopiero z domu. Nikt nie wiedział, co się z nią stało; była jakby przygaszona, smutna. Mało jadła, prawie nie spała, nie odzywała się. Pani Greengrass bardzo się o nią martwiła. Astoria uznała, że w ten sposób jej starsza siostra chce zwrócić na siebie uwagę. Na początku Pansy przyznawała jej rację; po jakimś czasie stwierdziła, że musi porozmawiać z przyjaciółką. Nie spodziewała się jednak usłyszeć od niej takich słów.
          - To, co słyszałaś. Powiedziałam, że to koniec.
          - Napisałaś - poprawiła ją, mrużąc oczy. - Nie mogę w to uwierzyć!
          Jej krzyk rozniósł się echem po pokoju. Nie dosłyszała odpowiedzi blondynki. Dafne nawet nie drgnęła. Dalej wpatrywała się uparcie w granatowe niebo wypełnione miliardami gwiazd. Parkinson westchnęła głośno i powoli podeszła do przyjaciółki. Chciała ją pocieszyć, ale wiedziała, że to niemożliwe. Greengrass nie zrobiła tego z własnej woli; była do tego zmuszona. Nie chciała, aby jej ukochany cierpiał. Brunetka położyła dłoń na jej szczupłym ramieniu. Blondynka jakby niechętnie zerknęła na nią.
          - Dafne, dlaczego to zrobiłaś? 
          - Dobrze wiesz, dlaczego, więc po co pytasz? - odparła obojętnie.
          - Chcę to usłyszeć z twoich ust.
          Niebieskooka spojrzała na nią ze smutkiem. Pansy widziała łzy w jej dużych oczach okalanych czarnymi, długimi rzęsami. Przypomniała sobie, że zawsze zazdrościła jej nieskazitelnej, delikatnej urody. Ona sama nią nie grzeszyła. Mimo tego nie uważała się za brzydką. Zawsze natomiast miała kompleksy dotyczące swojego ciała; nie posiadała nienagannej, perfekcyjnej sylwetki. Jej brzuch nie był idealnie płaski. Mimo wszystko zawsze była radosną, zrzędliwą panną Parkinson. Różniła się od przyjaciółek. W porównaniu do nich była małą, szarą myszką, której nikt nie zauważał. Może właśnie dlatego starała się nadrabiać niedoskonałości charakterem. Była przebojowa, odważna, złośliwa. Uwielbiała dogryzać innym, aby zwrócić na siebie uwagę. Dzięki temu choć w małym stopniu czuła się podobna do Elizabeth, Dafne i Astorii. To nie tak, że była o nie zazdrosna, o nie - zawsze chciała dla nich jak najlepiej. Mimo tego bolał ją fakt, że to one zawsze były zapraszane jako pierwsze na wszelkiego rodzaju imprezy, bale. To one pierwsze umawiały się na randki, podczas kiedy ona spędzała czas w Pokoju Wspólnym. Nigdy się na to nie skarżyła; nie chciała urazić przyjaciółek, a tym bardziej robić im wyrzutów. Poza tym była Ślizgonką z krwi i kości - zawsze jakoś sobie radziła, choćby nie wiem co. Pragnęła jedynie odrobiny poświęcenia jej swojej uwagi. Tyle by jej w zupełności wystarczyło. Zaczęła się nad tym poważnie zastanawiać, kiedy Harry Potter oświadczył jej, że ich związek nie ma szans. Na samo wspomnienie miała ochotę prychnąć; nadal ją to bolało i pamiętała. Uważała jednak, że najwidoczniej na nią nie zasługiwał, że to nie on był jej księciem. Pozostawało jej czekać na tego jedynego, który pokocha ją z całego serca, nie zważając na jej wady. Potrząsnęła głową, chcąc odgonić natrętne myśli zaprzątające jej głowę. W tej chwili ważniejsza była Dafne.
          Przyjaciółki zawsze na pierwszym miejscu.
          - Dafne - szepnęła. - Rozumiem, jak się czujesz...
          - Rozumiesz? - głos Dafne był tak zimny i obojętny, że brunetka zadrżała.
          Już otwierała usta, aby odpowiedzieć, kiedy Greengrass gwałtownie wstała i stanęła przed nią, mierząc ją rozzłoszczonym wzrokiem.
          - Rozumiesz? - powtórzyła, a jej głos ociekał jadem. - Gówno prawda! Ty nic nie rozumiesz, kompletnie nic! Nie masz pojęcia, co czuję, co myślę! Nigdy nie byłaś w takiej sytuacji, jak ja teraz! Potter cię olał, rozumiesz? Olał cię i ma cię głęboko w dupie! Nie masz pojęcia, jak ja mogę się czuć! Naprawdę kocham Blaise'a, ale nie mogę z nim być! Nigdy nie zrozumiesz, co to prawdziwa miłość, bo nigdy nikt cię nie pokochał!
          Słowa blondwłosej Greengrass ugodziły ją prosto w serce. Nie mogła uwierzyć, że te wszystkie okrutne zdania padły z ust jej własnej przyjaciółki. Po tylu latach wzajemnego wspierania się, pocieszania, ona śmiała powiedzieć coś tak strasznego. To zraniło ją bardziej, niż cokolwiek; ból po nieudanej miłości był niczym w porównaniu do tego, jaki czuła w tej chwili. Nie pozwoliła łzom popłynąć; chciała być silna. Nie zamierzała w takiej sytuacji okazywać jakiejkolwiek słabości. Zacisnęła mocno zęby. Wyraz twarzy Dafne diametralnie się zmienił. Pobladła; zupełnie, jakby dopiero teraz zrozumiała, co powiedziała.
          - Pansy, ja...
          - Masz rację. Nie wiem, co czujesz. Nigdy nie byłam i zapewne nigdy nie będę taką suką, jak ty, Dafne.
          Nie mogąc dłużej patrzeć na zdziwioną i zdezorientowaną twarz blondynki, wybiegła z jej pokoju, trzaskając mocno drzwiami. Czuła złość; jej blade dłonie nienaturalnie drżały. Dziewczyna przemierzała szybkim krokiem schody. Chciała jak najszybciej wydostać się z domu państwa Greengrass. Potrzebowała odrobiny świeżego powietrza. O tak, to pozwoli jej ochłonąć. Po dłuższej chwili, która trwała dla niej wieki, wybiegła na zewnątrz. Poczuła przyjemny, ciepły wiatr na swojej nieco opalonej skórze.
          Wszystko zaczynało się niszczyć.

*
          Wysoki i nienaturalnie chudy brunet przemierzał szybkim krokiem ciemną uliczkę. Co jakiś czas rozglądał się dookoła, jakby w obawie, że za chwilę zostanie przez kogoś zaatakowany. Jedną dłoń chował w kieszeni, zaciskając ją na różdżce. Jego ciemna, niemal czarna peleryna powiewała za nim, nadając mu groźnego wyglądu. Jego zmęczona twarz wykrzywiona była w dziwnym grymasie. Chłopak najwyraźniej gdzieś się spieszył. Wystarczyło kilka kroków, aby jego oddech stał się płytki i przyspieszony. 
          Jego sylwetka drżała. Wyglądał na chorego; ciemne jak węgle oczy były zaczerwienione i podkrążone, a twarz przybrała blady kolor. Raz po raz ludzie przechodzący obok trącali go ramieniem; szedł więc chwiejnym krokiem, ledwie utrzymując się na nogach. Ostatecznie, gdy minął wysokiego i postawnego mężczyznę, uderzony przez niego padł na zimną posadzkę. Zaklął głośno i westchnął. Ciemne włosy opadły na zmarszczone czoło. Żaden z przechodniów nie zwrócił na niego szczególnej uwagi, co przyjął z ulgą. Powoli podniósł się i otrzepał płaszcz, a następnie ruszył dalej. Był już coraz bliżej celu swojej podróży. Jeszcze tylko kilka kroków. Przełknął głośno ślinę; sam nie wiedział, dlaczego dopiero po takim czasie postanowił w końcu wykonać kolejny krok. Być może powodem była zbliżająca się wojna, która mogła zakończyć jego krótkie i żałosne życie. A może zaczął odczuwać zagrożenie, kiedy wypatrzył przeciwnika na horyzoncie? Wzruszył ramionami i z głośnym westchnięciem ulgi skręcił w lewo, wchodząc w kolejną, dwa razy węższą uliczkę. Była o wiele ciemniejsza od poprzedniej. Nie widział żadnego przechodnia. Rozejrzał się dookoła. Nie zamierzał się poddawać - nie, kiedy był już tak blisko celu. Skoro się odważył, zamierzał to dokończyć. Od tego zależało jego szczęście, a chciał je poczuć choć na chwilę. Nigdy go nie zaznał; matka zmarła gdy był mały, a ojciec traktował go jak obcego. Nie miał również zbyt wielu kolegów; można było uznać go za typ samotnika. Wiele osób z Hogwartu nawet go nie kojarzyło, nie wiedziało o jego istnieniu. Nigdy mu to szczególnie nie przeszkadzało. Z czasem nauczył się samotności, a nawet ją polubił. Mimo to potrzebował bliskości innej żywej istoty. Pragnął tego.
          - Merlinie, trzymaj mnie w opiece - szepnął sam do siebie.
          Po chwili niepewnie i z lekkim strachem zbliżył się do jednych z kilkunastu drzwi wykonanych z mahoniu. Znajdywał się w dzielnicy mugoli. Leżała ona najbliżej miejsca, które było jego celem - wiedział, że nie może udać się tam wieczorem. Potrzebował noclegu i liczył na uprzejmość zwykłych ludzi. Nigdy nie sądził, że będzie w stanie aż tak się poniżyć. Tępił szlamy, zdrajców krwi. Nie uznawał nikogo, oprócz czystokrwistych czarodziejów. Tymczasem zamierzał prosić mugoli, niemagicznych stworzeń, które nic nie wiedziały o jego świecie, o pomoc. To było żałosne. Skrzywił się i zapukał do drzwi. Oddalił się nieco i schował dłonie do szerokich, dużych kieszeni płaszcza. Mogli uznać go za kretyna - było lato, a on ubrał się jak w środku jesieni. Nigdy nie dbał szczególnie o swój wygląd. Nie lubił ubierać krótkich spodni, koszulek z krótkim rękawem. Był zbyt blady, zbyt chudy. Miał wtedy wrażenie, że ludzie wywiercają swoimi spojrzeniami dziury w jego rękach, w jego ciele. Kiedy minęła minuta, westchnął i pokręcił głową. Mógł się tego spodziewać; kto normalny wpuściłby do domu obcego, nieznanego człowieka, który zawsze mógł okazać się mordercą? Nikt, a już z pewnością nie bezbronni mugole. Przeczesał dłonią ciemne włosy i kiedy chciał już odejść i wrócić do rodzinnego domu, usłyszał głośne kroki. Drzwi się otworzyły, a on zamarł.
          - Dobry wieczór, kochaneczku. W czymś pomóc?
          W progu stała niska, pulchna starsza pani. Ubrana była w długi, czarny sweter. Jej siwe włosy splecione były w długi warkocz. Uśmiechała się uprzejmie. Chłopak zmieszał się trochę; nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Nie przygotował żadnej przemowy. Zupełnie tego nie przemyślał; zaklął w myślach.
          - Ee, ja...
          - Wejdź - uśmiechnęła się i przepuściła go w drzwiach.
          Poczuł dziwny przypływ sympatii do tej kobiety. Niepewnie wszedł do środka i poczuł docierający do jego nozdrzy zapach mandarynek. Mimowolnie uśmiechnął się i spojrzał na staruszkę. Kobieta popędziła szybko w stronę kuchni i otworzyła jedną z szafek. Brunet rozejrzał się. Mieszkanie było duże, ale przytulne. Widział setki mugolskich sprzętów i maszyn, których właściwości nie znał. Zmrużył oczy i zmarszczył brwi. 
          - Siadaj, kochaneczku, siadaj.
          Nie odpowiadając ani słowem, wykonał jej polecenie. Kanapa stojąca na środku salonu była niezwykle wygodna. Nim się zorientował, trzymał w dłoniach kubek z gorącą czekoladą. Staruszka usiadła naprzeciwko niego w skórzanym, białym fotelu i rzuciła mu wyczekujące spojrzenie. Wyglądała na bardzo zamyśloną.
          - Jestem Annabelle, a ty, o ile dobrze myślę, potrzebujesz pomocy.
          - W rzeczy samej - jego głos zadrżał.
          Uśmiechnęła się ciepło.
          - Czy z mojej strony będzie to słuszna pomoc?
          - O wiele bardziej, niż jakakolwiek inna.
          - To mi wystarczy - oznajmiła. 
          Siedzieli tak przez następną godzinę, nie odzywając się do siebie ani słowem. Kobieta wpatrywała się w niego z zamyśloną miną. On jednak nie czuł się skrępowany jej obecnością. Czuł, że Annabelle może mu pomóc, że może mu doradzić, a tego najbardziej potrzebował. Miał ochotę przywalić sobie z pięści w nos za swoją głupotę. Co on sobie myślał? Przecież to, co właśnie robił, było nienormalne. Rzucił wszystko dla jednej osoby, która wcale nie musiała doceniać jego starań. Zachował się jak dziecko. Nie przemyślał swojej decyzji. Nie pomyślał o konsekwencjach swoich czynów. 
          - Nie zamartwiaj się, kochaneczku. Jestem pewna, że ona to doceni.
          - Skąd pani wie...?
          - Wiem o wiele więcej, niż myślisz, Teodorze Nott.
          Zamarł. Przełknął głośno ślinę.
          - Pani...
          - Nie musisz się mnie obawiać. To nie ja odgrywam w tej układance złą rolę - mrugnęła do niego przyjaźnie. - Powinieneś się przespać. Wyglądasz na bardzo zmęczonego.
          Ale nie zasnął. Całą noc nawet nie zmrużył oka. Leżał owinięty ciepłym kocem i myślał.
          Nie miał pojęcia, skąd staruszka o imieniu Annabelle znała jego nazwisko. Nie wiedział, skąd wiedziała o jego celu. W jego głowie pojawiły się setki pytań bez żadnych odpowiedzi. Był pewien jednego.
          Kochał Elizabeth Carter i musiał jej o tym powiedzieć, nim będzie za późno.

*
          - Panie! 
          Głośny krzyk Valerie został przerwany wraz ze słowami jednego ze Śmierciożerców. Czarny Pan zacisnął zęby; był na skraju cierpliwości. Tyle czynników przeszkodziło mu w zabiciu całej rodziny Carterów. Kiedy niemal wymówił zaklęcie, z szeregu wystąpiła nieśmiało Narcyza Malfoy. Kobieta - jak wszyscy - odziana była w długą, czarną pelerynę. Nie zakryła twarzy; nie była Śmierciożercą. Służyła Voldemortowi bez Mrocznego Znaku; robiła to ze względu na męża. Chciała również zapewnić w ten sposób bezpieczeństwo jedynemu synowi, Draconowi. 
          - Tak, Narcyzo? - wysyczał.
          - Nie uważam, że to dobry pomysł. Dziewczyna się przyda.
          Elizabeth poczuła przypływ złości. Cała sympatia, którą darzyła panią Malfoy, w jednym momencie prysnęła niczym bańka mydlana. Gdyby mogła, prychnęłaby głośno niczym rozjuszona kotka. Zdążyła już zrozumieć, że jej śmierć nie nadejdzie zbyt szybko. Rzuciła rozzłoszczone spojrzenie kobiecie; kiedy jednak dostrzegła dziwny błysk w jej oku, cała złość minęła i odeszła w niepamięć.
          - Tak uważasz?
          - Tak, panie - nie spoglądała mu w oczy. Bała się jego spojrzenia, jego lodowatych tęczówek.
          - Być może masz rację, Narcyzo - wysyczał. - Jednakże powinna zostać... ukarana.
          Kiedy usłyszała ostatnie słowo, przeszły ją nieprzyjemne dreszcze. Widziała złość i nienawiść w jego oczach, czuła jego chłód. Wstrzymała oddech, gdy wolnym krokiem zbliżył się do niej i przyłożył swoją różdżkę do jej gardła. Uniosła lekko głowę, patrząc mu hardo w oczy. Wtedy zrozumiała, że nie był Tomem i już nigdy nim nie będzie. Nie widziała w nim zupełnie nic z tego przystojnego, zagubionego chłopaka. Miała ochotę go rozszarpać; panicznie pragnęła dostrzec w nim choć odrobinę dawnego Riddle'a, którego obdarzyła sprzecznymi uczuciami. Nie udało jej się.
          - Crucio - wyszeptał tuż przy jej twarzy.
          Padła na zimną posadzkę, a jej ciało przeszła fala bólu. Zacisnęła mocno zęby; nie chciała sprawiać mu radości swoimi krzykami. Zwinęła się w kłębek i dzielnie przyjęła atak. Czuła się, jakby była rozszarpywana na miliony kawałeczków, a potem sklejana, aby ponownie zostać zranioną. Ból, który odczuwała, był nie do opisania. Wypalał ją od środka, odbierał całą jej energię. Wystarczyła minuta, aby chciała umrzeć. Pragnęła z całego serca, aby zakończył jej męki i wypowiedział te dwa słowa, które wtedy stałby się dla niej zbawieniem. Nie wiedziała, jak długo jeszcze wytrzyma. Gdzieś zza mgły dostrzegała opanowaną twarz ojca i przerażoną Valerie. Słyszała wokół siebie szepty, które stawały się coraz bardziej odległe. Nie panowała nad swoim ciałem; z jej gardła wydobył się głośny, pełen rozpaczy krzyk. Do jej uszu doszedł przerażający i mrożący krew w żyłach śmiech. Śmiech Lorda Voldemorta; tego samego, który jeszcze niedawno pojawiał się u niej pod dawną postacią, owijając ją sobie wokół palca. Została przez niego opętana. Przymknęła ciężkie powieki; czuła się, jakby odpływała. Ogarnął ją błogi spokój. Szepty i śmiech zamilkły, nie widziała otaczających ją twarzy. Kiedy już prawie całkiem oddaliła się od okropnego cmentarza, ból ustał. Otworzyła gwałtownie oczy; dalej leżała na środku, pomiędzy Śmierciożercami. Czarny Pan spuścił różdżkę i odwrócił się tyłem do niej. Zadrżała i ostatkami sił lekko się uniosła. Czuła ogarniający jej ciało chłód.
          - Odejść - warknął Voldemort.
          Jego słowa rozeszły się echem po mrocznym, opuszczonym cmentarzu. Wszyscy Śmierciożercy skierowali się w stronę wielkiej, czarnej bramy wyjściowej. Elizabeth jęknęła, gdy spróbowała wstać. Jej ciało było obolałe. Poczuła na swoich ramionach czyjeś dłonie; obejrzała się za siebie. Valerie uśmiechnęła się słabo, po czym pomogła jej wstać. Dla panny Carter dotyk matki był tak obcy i nieznany, że mimowolnie zadrżała i odsunęła się. Własnymi siłami wstała z zimnej, marmurowej posadzki. Antony stał przy wyjściu, najwyraźniej czekając na żonę i córkę. Effy miała ochotę prychnąć i roześmiać się kpiąco; w obliczu śmierci ukochani rodzice przypomnieli sobie o tym, że są rodziną? Żałosne.
          Rzuciła ostatnie spojrzenie odchodzącej sylwetce Czarnego Pana. Nienawidziła go całym swoim sercem. Powolnym krokiem skierowała się w stronę wyjścia. To był pierwszy raz, gdy szła z matką ramię w ramię, nie czując złości ani żalu. Po raz pierwszy poczuła, że jest choć w minimalnym stopniu kochana. To było miłe uczucie.
          Ściskając dłoń Valerie, opuściła cmentarz. Teraz mogło być jedynie lepiej.

3 komentarze

Obserwatorzy